"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Wydawnicza groza, czyli wywiad z Luką Rhei z Przestrzeni tekstu

Myślałem, że przerwa świąteczno-noworoczna nieco bardziej pokrzyżuje mi szyki, ale od ostatniego wywiadu minęło jednie nieco ponad półtora miesiąca. Duża w tym zasługa responsywności mej interlokutorki. Mimo tego, że me drogi z literacką grozą nie schodzą się raczej, to od pewnego czasu podziwiam inicjatywę Klasyka Horroru oraz serię wpisów Przestrzenie grozy. Luke Rhei prowadząca blog Przestrzenie tekstu napracowała się solidnie i to właśnie ta groza, na przekór sobie, pokierowała me wywiadowcze zapędy. To i reszta świetnego bloga.

przestrzenie logo

Pożeracz: Zacznę nieco samolubnie, bo od tego, co interesuje najbardziej mnie. Jako czytelnikowi nie jest mi po drodze z horrorem, ale staram się zrozumieć skąd ta niechęć się bierze. Ty zaś zdajesz się być idealną osobą (jako prowadząca wyzwanie Klasyka Horroru i autorka serii wpisów Przestrzenie grozy), do której można skierować pytanie: dlaczego horror? Skąd Twa słabość do tego gatunku?

Przestrzenie: Dla mnie to całkiem wygodne, że zaczynamy od horroru. Słabość to, czy nie słabość, ale rzeczywiście jestem miłośniczką literatury grozy — z naciskiem na jej wydanie klasyczne (H. P. Lovecraft, J. S. Le Fanu, M. R. James, Stefan Grabiński), choć i zwyczajnie kultowe (Stephen King). Z kolei nie przepadam za polskim horrorem współczesnym, nad którym trochę się pastwię. Zapytałeś jednak „dlaczego horror?”, a ja nie bez powodu wspomniałam o tych klasykach. Dawna literatura grozy, historie o duchach, wampirach, czy powieści niesamowite, to przede wszystkim wspaniałe, często wielowymiarowe dzieła, pisane niepowtarzalnym i rzadko spotykanym już w tych czasach językiem. Nuta niepokoju lub jawne straszenie odbiorcy dodają ich literackim walorom ekscytującego zabarwienia. Lubię, gdy porusza i emocjonuje mnie to, co czytam, a dobre horrory mają tę właściwość. Zastanawiam się teraz nad często powtarzanym zdaniem: „czytam/oglądam horrory, bo lubię się bać”. Ciekawa jestem, czy Ty nie czytasz horrorów, bo (co jest całkiem logiczne) bać się nie lubisz, czy w Twoim mniemaniu są one nieatrakcyjną, mało wymagającą literaturą. Zanim (i o ile) odpowiesz, dodam, że właśnie tego typu myślenie o horrorze chciałam poskromić wyzwaniem Klasyka Horroru (szczególnie w jego drugiej, zeszłorocznej odsłonie) i trochę odczarować złe wrażenie, jakie ten gatunek nadal wywołuje. Spokojnie, nie jestem aż taką optymistką, by wierzyć, że mi się to udało. W każdym razie moja motywacja do zgłębiania literatury grozy to banalne „lubię się bać”… w wersji znacznie ambitniejszej.

W moim przypadku kwestia rozbija się na to, że literacki horror bardzo rzadko rzeczywiście mnie straszy. Doceniam Poego czy Bierce’a, ale raczej na poziomie literackim niż grozę budzącym. Horrory innomedialne jednak mnie straszą. Filmy i gry, te drugie nawet mocniej. Największe chwile grozy przeżywałem właśnie gdzieś w pustce kosmicznych statków walcząc o życie swego bohatera. System Shock 2, Aliens versus Predator czy też nawet Resident Evil skutecznie palpitacje serca powodowały. Nie wiem, czy byłbym w stanie zagrać w najnowszą odsłonę tej ostatniej serii w jej odsłonie wirtualnie rzeczywistej.

przestrzenie instagram

https://www.instagram.com/luka_rhei/

Ale wracając do literatury – gdybyś miała kogoś spróbować przekonać do ambitniejszej grozy, od czego byś zaczęła i dlaczego?

I chyba o ten poziom literacki chodzi mi najbardziej (to mój pierwszy argument). Na początek polecałabym wymienionych już wcześniej klasyków, może konwencjonalnie Lovecrafta i jego Widmo nad Innsmouth (atmosfera gnijącego miasteczka, jego wynaturzeni mieszkańcy — do tego znakomita narracja!), albo perfekcyjne Wierzby Algernona Blackwooda (opowiadanie niemal psychodeliczne). Ostatnio przestraszyła mnie Małpia łapka Williama Wymarka Jacobsa, więc, jak widzisz, sama jestem jeszcze na etapie odkrywania. Jeśli do kogoś nie przemawia Lovecraft, czy wspomniany przez Ciebie Poe, albo łagodniejszy M. R. James ze swoimi historiami o duchach (na poziomie grozy i stopniem straszności, rzecz jasna), to moje przekonywanie na nic się zda. Dawnej literatury grozy trzeba posmakować, skubnąć chociaż, żeby stwierdzić, czy to w ogóle dla nas. W sumie — w odróżnieniu od filmów i niektórych gier — horrorów wcale nie trzeba czytać dla strachu.

To prawda. Obcować z literaturą w ogóle można na wiele sposobów i ta najlepsza literatura zniesie całe mnóstwo interpretacji, odczytań i innych permutacji. O grozie nieco wiemy, ale jak zaczęła się Twoja przygoda z czytaniem? Pochłaniałaś samodzielnie od maleńkości czy może wpadłaś w czytelnictwo w wiekach późniejszych?

Czytam od dzieciństwa, chociaż dla przyjemności to dopiero jakoś od późnej podstawówki. Przeszłam krótką fascynację literaturą dziewczyńską (głównie były to książki Krystyny Siesickiej), uwielbiałam Szatana z siódmej klasy i cykl o Panu Samochodziku. Początek liceum spędziłam z nosem w horrorach Grahama Mastertona i przeróżnych kryminałach, pod koniec szkoły zupełnie przepadłam w Marku Hłasce, Tadeuszu Konwickim, a w końcu w literaturze egzystencjalnej, filozoficznej (pewnie stąd mój późniejszy wybór studiów — filozofia). Przed maturą czytałam zawzięcie Sartre’a. I może tu się zatrzymam. Wiem, że nie pytałeś o moje młodzieńcze przejścia literackie.

Pan Samochodzik był jedynym wyłomem w nieczytelnictwie w szkole podstawowej. Czytałem tylko lektury i nic poza tym. Zacząłem dopiero w liceum i do filozofów nie doszedłem. Przejścia są ciekawe, ale póki co mam jeszcze pytanie o towarzyszy. Czytanie samo w sobie jest czynnością samotniczą, ale bardzo pomaga mieć kogoś albo dopingującego, albo towarzyszkę/sza do ekscytacji. Jak to było z Tobą? Miałaś patronów albo i towarzyszy na swej drodze mola?

Dobrze, że przynajmniej czytałeś lektury. Ja w tym przypadku byłam bardzo wybiórcza. Co do kompana, poza przyjaciółką z podstawówki, z którą zdążyłyśmy zachwycić się Emilką ze Srebrnego Nowiu, zanim nasze zainteresowania literackie (i drogi) okrutnie się rozeszły — nie miałam nikogo takiego i nie przywykłam do dzielenia się głośno opiniami o przeczytanych książkach. Zainteresowania moich licealnych znajomych bynajmniej nie zahaczały o literaturę, chociaż wiem, że koledzy czytali Sapkowskiego, a z bliższą koleżanką zdarzało nam się stać przed jednym regałem w bibliotece, ale nasze wybory były skrajnie odmienne. Za to moja mama zawsze bardzo dużo czytała, jednak dopiero teraz znalazłyśmy wspólną płaszczyznę do rozmowy (polecamy sobie dobre reportaże). Nie wiem, czy to brak większego odzewu, moja własna ignorancja, czy też może samotnicza natura sprawiły, że nawet nie próbowałam szukać książkowych sprzymierzeńców (ani też inspiratorów). Nikt się przynajmniej nie wtrącał, ale i nie dopingował, nie ukierunkowywał. Może dlatego blogowanie z początku tak mnie porwało, bo zorientowałam się, że czytanie nie musi być wcale takie introwertyczne.

U mnie było parę duchów sprawczych rodzinnych, ale raczej pozostających z boku, bo byłem przez długi czas niechętny. Dopiero, gdy w liceum zacząłem dużo pożyczać książek od kolegów, to się rozkręciło. O dziwo, na filologii angielskiej nie było aż tak dużo osób z kręćkiem na punkcie literatury, ale na pewno było dużo łatwiej je znaleźć – zwłaszcza na różnych proseminariach i innych takich.

przestrzenie blog

Ale skoro piszesz o blogowaniu, to skorzystam z mojego pytania powracającego: co Cię w blogowaniu najbardziej, pozytywnie lub i nie, zadziwiło?

W pierwszych dwóch latach zachwycała mnie społeczna strona blogowania. Jednego dnia piszesz dla siebie, drugiego ktoś na te Twoje pisanie zaczyna reagować, tworzą się jakieś mikro znajomości, kiełkują sympatie, antypatie. Poznajesz nowe, ciekawe osoby, ich blogi, ich zainteresowania literackie — można się tym przyjemnie zachłysnąć, ale i… zakrztusić ilością treści. Z początku urzeczona, w pewnym momencie chyba trochę się wycofałam. Zdaję sobie sprawę, że nadal powstaje wiele wartościowych książkowych blogów, jednak nie sposób ich wszystkich ogarnąć. Sama czasem nie nadążam za nowymi wpisami ulubionych blogerów. Takie zjawisko najbardziej frustruje mnie na Facebooku, który sukcesywnie ogranicza dostęp do wielu treści, a przecież to tam przeniosło się towarzyskie życie blogosfery. Dla mnie to bardzo negatywny skutek uboczny blogowania, ten Facebook. Chyba zaczynam czuć się blogerem starej daty. Tym bardziej, gdy patrzę na świeżutkie blogi z zadziwiająco szybko rosnącymi statystykami, ogromną ilością współprac recenzenckich i… zupełnie nijakimi, powtarzalnymi treściami. Siedzisz sobie nad jedną recenzją kilka godzin, wkładasz w nią serce, dopracowujesz co do literki, by była zgodna z Twoim sumieniem i wniosła coś do świata, a tam rzesze przebojowych blogerów podbija Facebook, Instagram, a dopiero na końcu wraca na tego swojego bloga zbierać żniwo. Takie to czasy. A pozytywnie w blogowaniu nadal zadziwia mnie to, że stworzyłam sobie miejsce, które lubię, do którego mam sentyment i od którego nie umiem uciec (mimo licznych prób). Fajne uczucie.

Ja do śledzenia wpisów polegam na Inoreaderze, czyli w sumie na kanałach RSS. Facebook jest rzeczywiście problematyczny, bo bardzo mocno próbuje wymusić promowanie postów. Ostatnio zresztą znów obcięło zasięgi wszelkim bytom nieożywionym, że tak to ujmę. Dlatego ja w zasadzie przestałem się tymi cyferkami przejmować. Ale rzeczywiście – życie towarzyskie jest teraz bardzo rozproszone.

Czy miałaś jakiś wzór na początku blogopisarstwa?

Trudno powiedzieć. Na pewno wchodziłam na wiele blogów. Z początku byłam zapatrzona w Varia czyta, później zaczął przodować u mnie Wielki Buk (nadal uwielbiam jego dawne, blogowe wydanie). Dopiero, gdy Przestrzenie tekstu zyskały jakiś własny kształt, odkryłam Ekrudę, której sposobu blogowania nie śmiałabym naśladować. Nie będę wymieniać dalej. Oczywiście inspirowanie się wyborami książkowymi koleżanek-blogerek (tak się złożyło, że na początku były to same panie), to co innego niż wzorowanie się np. na stylu pisania, czy na formie prowadzenia bloga. Zawsze dążyłam do tego, by robić coś inaczej — szukałam niepowtarzalnego szablonu, ciekawego nagłówka, stawiałam na własne fotografie. Lubię zachwycać się pracą i talentem innych, i w tym momencie mogę powiedzieć, że mam wielu idoli wśród blogerów, motywujących mnie swoją blogową postawą. Ale z reguły wygląda (i wyglądało) to raczej tak, że przyglądam się, dumam, wzdycham i wracam na własną ścieżkę.

To chyba podstawa – na koniec dnia robić to, co się lubi i na co ma się ochotę. Ja na przykład wiem, że blog ma większe szanse na sukces, gdy ma jakąś specjalizację (reportaż, romanse, cokolwiek), ale nie potrafiłbym tak czytać. To nie dla mnie.

przestrzenie instagram

https://www.instagram.com/luka_rhei/

To również nie dla mnie, chociaż sama rzeczywiście wolę odwiedzać blogi o określonej „specjalizacji”. Bezpieczniej jakoś. Wiem na przykład, że na Literackich skarbach świata zawsze znajdę coś ambitnego, najczęściej czeskiego, a każdy wpis Naii to taka mała uczta literacka.

Wybacz podchwytliwy chwyt, ale nie mogę nie zapytać: a co znajdziesz odwiedzając Pożeracza?

Pożeracza trudno mi sklasyfikować (chociaż pierwsze skojarzenie to fantastyka) i to jest intrygujące. Ważną rolę gra element zaskoczenia — Twoje wpisy są dla mnie totalnie nieprzewidywalne, przy czym każdy stoi na wysokim poziomie. Dlatego wchodząc na Pożeracza nie obawiam się, że spotka mnie jakaś przykra niespodzianka — najwyżej zderzę się ze swoją niewiedzą, nieoczytaniem etc. A to równie denerwujące, co motywujące.

Hmmm… Trudny do sklasyfikowania nie brzmi tak źle 😉 I to prawda – zderzanie się z własnymi brakami bywa irytujące, ale cóż pozostaje poza dodaniem pozycji do listy „do przeczytania”? A skoro już o blogowaniu mowa: masz jakieś rady dla osób, które chciałyby zacząć blogować?

Mam jedną radę — nie róbcie tego. W sieci jest tyle blogów… W podobny sposób recenzenci gier planszowych odradzają tworzenia odrębnych blogów o grach, bo ponoć nie tylko trudno się wybić (czy w ogóle zostać zauważonym), ale i produkowanie kolejnych porównywalnych recenzji nikomu nie służy. Może coś w tym jest. Sama nie mogę przeżyć, ile miejsca w sieci zajmują blogi, które niczego nie wnoszą, a jedynie powielają treści, albo — co gorsze — są słabe literacko, pełne błędów językowych, niechlujne, czy byle jakie. Wiadomo, że każdy ma prawo korzystać z cudów techniki w dowolny sposób, ale boli mnie, jak drastycznie powiększa się ten nasz internetowy śmietnik. Jednak z tym odradzaniem to trochę sobie żartuję. Jeśli macie wielką potrzebę wyrażania się przez blogowanie, to oczywiście róbcie to. Teraz zacząć jest bardzo łatwo (banalnie prosty interfejs bloggera, czy wordpressa) i wcale nie trzeba mieć od razu w głowie gotowego pomysłu na swoje miejsce w sieci. Blog zwykle rozwija się stopniowo. Warto dać sobie czas na rozeznanie, poznanie własnych upodobań, czy realnych możliwości. Nie polecam natychmiastowego mierzenia w statystyki, ani ubiegania się o współprace recenzenckie. Systematyczność wpisów — to moja rada na początek. Blog to nie strona statyczna. Blog to ciągła zmiana. To taki twór, który wymaga częstej uwagi — nie zaś porzucenia po miesiącu. Wielokrotnie w swoim blogowym egzystowaniu natykałam się na zajęte nazwy blogów, szukając własnej, a gdy odwiedzałam takie blogi, okazywało się, że zawierają one po dwa, trzy wpisy, i to sprzed kilku lat, a nazwę i tak blokują. Irytujące. Jeśli decydujecie się na bloga, myślcie również o innych. Internet to takie miejsce, gdzie wszystko jest na widoku (chyba że się „zahasłujecie”) i musicie brać niejaką odpowiedzialność za publikowane treści oraz za ich możliwy wydźwięk. Wiadomo, każdy działa zgodnie z własnym sumieniem.

Ja tam w ogóle nie polecam mierzenia w statystyki. Mam wrażenie, że w przypadku bloga książkowego jest to droga na manowce. Inna sprawa, że w przypadku statystyk brakuje pewnej bardzo ważnej rzeczy: porównania. Statystykami chwalą się głównie Ci, którym idzie świetnie, więc można wpaść w kompleksy, a nie zyskać miarodajny punkt odniesienia. Chyba że istnieje jakaś tajna grupa dla blogerów, w której każdemu można zajrzeć w cyferki. Ja jednak o takiej nie wiem.

przestrzenie blog

Zapytam jednak o inny wątek – dlaczego aż tak Cię boli ta nadprodukcja blogów marnych? 

Nie użyłabym określenia „marne”, ani też „gorsze”. Już użyłam słowa „słabe” (np. pełne błędów, będące kopiami innych blogów, czy też koszmarne wizualnie, albo propagujące kiepskie treści), więc jedynie z tego mogę się tłumaczyć. Tak swobodnie piszę o innych, a wcale nie uważam, że Przestrzenie tekstu są jakieś wybitne. Warto zadać sobie pytanie, czy to, co tworzymy wnosi do świata coś wartościowego. Ja mogę odpowiedzieć samej sobie, że wnoszę; ktoś uzna (w wersji dla mnie optymistycznej), że Przestrzenie to kolejny blog z minimalistycznym designem, jako takimi treściami i… tyle. Myślę, że ludzie nie zadają sobie takiego pytania, bo blog z założenia to dziennik osobisty, gdzie mogą szaleć bez większych konsekwencji. Czemu boli mnie ta nadprodukcja? A czemu bolą nas książki Beaty Pawlikowskiej o depresji? Z jednej strony mamy domyślnie niekorzystny wpływ blogów, które nic sobą nie reprezentują, są miałkie, albo nawet szkodliwe. Z drugiej, jeśli spojrzeć na blogi książkowe — nawet te „słabe”, to można uznać, że skoro propagują czytelnictwo, to chyba lepiej, jakby było ich coraz więcej. Tylko wcale nie podoba mi się promowanie na tych blogach kolejnych erotyków wydawnictwa Novae Res. Ale wtedy powinniśmy porozmawiać o marnych książkach.

Ja bym tych dwóch słów się tak nie obawiał. Zgadzam się z tym, że można przykładać różne miary i zawsze się znajdzie jakaś, wedle której każdy blog okaże się niedostateczny. Jak mawiał mój nauczyciel od historii: na każdego Cyryla znajdą się metody. Względem Twojego trzeba było zdrowo się postarać, by go tak skreślić jednym zdaniem. A w przypadku tych nadprodukowanych nie zostaje niemal nic na obronę poza prawem każdego do prowadzanie bloga, tak jak mu się podoba. Nie jestem nawet pewien, czy promują czytelnictwo. Jeśli tak, to w stopniu marginalnym, bo pełne są komentarzy wyraźnie nastawionych na uzyskanie komentarza zwrotnego. Ale może przesadzam?

Ani trochę. To bardzo typowe dla blogów mierzących głównie w ilość wejść i współprace recenzenckie — jakby literatura była tylko pretekstem do prowadzenia innej działalności. Sama chętnie zaglądam na blogi osób, które po raz pierwszy zostawią u mnie komentarz, niezależnie, czy jest to jakaś konstruktywna wypowiedź, czy typowe: „Fajna recenzja. Wpadnij do mnie” — tyle że na stronach blogerów wybierających wersję drugą zwykle nie mam czego szukać. Jeśli nie czytelnictwo, to na pewno promują samych siebie i autorów, którzy wysyłają im swoje książki.

Smutne to i nawet miałem żartobliwie napisany cały wpis o tym, jak pisać takie komentarze. Dziś zastanawiam się, czy ktoś korzysta z niego nieironicznie. Pozwolę sobie jednak nie opuszczać cierpkim stref tematycznych i zapytam o wspomniane czytelnictwo: czy uważasz, że jest szansa na jego odmianę, czy raczej czeka nas utrzymanie obecnych poziomów?

Jeśli chodzi Ci o jakość wypuszczanych na rynek pozycji, to nie mam złudzeń, że te lepsze przyćmią gorsze, a czytelnicy nagle zaczną mądrzej wybierać. Tym bardziej w dobie świetnie prosperującego self-publishingu, albo ukierunkowania na modę i ilość wydawanych książek. Teraz przeciętny miłośnik kryminałów/thrillerów to czytelnik Remigiusza Mroza! Jakie są szanse na odmianę czytelnictwa, kiedy wydawcy zasypują nas — i to w dużej ilości, słabymi, albo przeciętnymi tytułami? Nadzieję budzą jeszcze reportaże (w tym wysoko rozwinięty reportaż polski), coraz atrakcyjniejsze wizualnie wydania dobrych książek, serie, które przyciągają również osoby nieczytające (np. te wszystkie sekretne życia drzew, zwierząt, grzybów). Nie wpłyniemy natomiast na odsetek osób, które nie zrezygnują z typowych czytadeł, bo być może tylko dzięki ich istnieniu w ogóle sięgają po książki. Trudno wyrokować, co będzie dalej, oraz co byłoby lepsze dla czytelnictwa.

Gorszy pieniądz wypiera lepszy. Ja też nie mam złudzenia, że lepsze przyćmią gorsze, ale też nie mam wielce sentymentalnego podejścia do przeszłości i wydaje mi się, że w ogólnym rozrachunku ta niska, popularna, dla mas literatura czy też, patrząc szerzej, rozrywka cieszyła się większa popularnością. Wydaje mi się, że po prostu zachowana zostanie ta proporcja i będzie dochodziło co najwyżej do przeróżnych wahań.

przestrzenie blog

Co do wydawców – chciałbym napisać, że wydawaniem tych popularnych przeciętniaków finansują bardziej ambitne pozycje, ale u nas to się sprawdza chyba tylko z fantastycznym wydawnictwem MAG, którego przedstawiciel na forach nie raz pisał, że część serii jest wydawana dla zysku i to one w dużej mierze pozwalają wydawać te dzieła bardziej ambitne. Poza tym dość wyraźnie zarysowany jest podział na te mniejsze, ambitne i seryjne molochy. Jak Ty widzisz nasz rynek?

Swoją drogą to straszne, że wydawnictwa muszą uciekać się do takich zagrywek, by wydać coś ambitnego. Za tym idzie przekonanie, że tandeta zawsze się sprzeda, a to nie świadczy źle wyłącznie o wydawnictwach. Kiedyś bardziej interesowałam się rynkiem wydawniczym (jeszcze za czasów, gdy studiowałam Politykę wydawniczą i księgarstwo), teraz już trochę spasowałam z wydawaniem opinii. Nadal popieram niszowe wydawnictwa i uważam, że powinno być ich coraz więcej, by rynek się kręcił. W obecnych czasach mają dużo łatwiej — wystarczy dobra kampania w social mediach, ciekawa specyfikacja. Ogromną rolę odgrywa również blogosfera. Ale ta sama blogosfera może sporo namieszać, co już się dzieje. Wystarczy, że wydawnictwo puści egzemplarze recenzenckie jakiejś marnej powieści do kilkunastu/kilkudziesięciu blogerów, którzy ocenią ją pozytywnie (albo i nie, to pewnie nie ma znaczenia), a potem w tym samym czasie atakuje Cię zewsząd jedna okładka. Wydaje mi się, że te niszowe wydawnictwa przynajmniej selekcjonują swoich recenzentów, tyle że tych jest również zdecydowanie mniej. W każdym razie myślę, że ten podział między wydawcami jest potrzebny.

Mnie od dawien dawna intryguje, jaki wpływ na sprzedaż ma blogosfera. Nikt mi nie da zajrzeć w cyferki, więc można tylko zgadywać. Chciałbym wierzyć, że małe wydawnictwo z osobą ogarniającą social media i dobrze dobranymi odbiorcami egzemplarzy może nieco zdziałać. Dobrym przykładem jest ostatnio wydawnictwo Pauza, któremu szefuje doświadczona w branży Anita Musioł. Debiut, ambitna książka, a szum spory. Ale może to tylko moja bańka blogowo-facebookowa. Prawdę pokaże sprzedaż.

Ale, ale… Chciałbym zapytać o wspomniane studia na kierunku Polityka wydawnicza i księgarstwo. To studia podyplomowe, prawda? Jak oceniasz to, co z nich wyniosłaś?

Podyplomowe. Stronnicze podejścia wykładowców (w stylu: „ja mam swoje wydawnictwo, więc mam rację”), mocne parcie na wprowadzenie jednolitej ceny książki (momentami niemal im uwierzyłam), ale wiedza cenna. Na pewno polecę takie studia osobom, którym marzy się własne wydawnictwo i… chyba tyle w temacie. Nie mam zbyt pozytywnych wspomnień. Zmieniamy temat.

Aye, aye. Czem prędzej zmieniam. Co się Tobie marzy? Książkowo lub niekoniecznie?

Własne wydawnictwo 😉 Ale to takie marzenie na kiedyś. Chciałabym, by było trochę na wariata, jak z Moniką Sznajderman i Andrzejem Stasiukiem, kiedy zakładali Czarne (początkowo chcieli wydać tylko jedną książkę i wcale nie myśleli o wydawnictwie). Poza tym moje marzenia związane z książkami są prozaiczne — mieć na nie miejsce, a za tym idzie własne lokum. Inne marzenia są stopniowo realizowane, chociaż wciąż przede mną dolnośląskie zamki, Islandia, jakiś ciekawy zarobkowy pomysł na życie (o ile nie będzie to wydawnictwo) i banalne „i żyli długo i szczęśliwie”. Mam wrażenie, że z wiekiem zamiast marzyć, zaczynamy planować.

Ha, czyli jednak. Mnie się jakoś wydawnictwo nigdy nie marzyło. Chciałbym kiedyś przetłumaczyć jakąś prozę. Pracuję jako tłumacz od lat już w zasadzie dziesięciu, ale są to tłumaczenia nieliterackie. Zgadzam się też z tym planowaniem. Na koniec zapytam jeszcze nieco w temacie, ale już pozaksiążkowo i pozablogowo… Jak nie książki, to co? Co wypełnia przestrzenie Twego czasu wolnego poza tekstem?

instagram przestrzenie

Przynajmniej już wiem, gdzie szukać tłumacza. Tym „na koniec” i „Twój czas wolny” w jednym akapicie zmroziłeś mi krew w żyłach! Za wszelką cenę unikam opowieści o moim życiu prywatnym, a tu ma być to moje ostatnie słowo. Cóż, sama się na to pisałam. Przestrzenie mojego wolnego czasu? Wędrówki, niedalekie podróże, fotografia, różne aktywności związane z daną porą roku (np. łyżwy, czy żagle). Banalnie to brzmi. Jak dodam do tego książki, będzie jeszcze gorzej.

Gdy tak to przedstawiasz, to rzeczywiście brzmi to złowrogo. Brakuje jakiegoś motywu muzycznego lub maniakalnego śmiechu w tle. Według mnie nie brzmi wcale banalnie, ale będąc wyrozumiałym wywiadowcą, odroczę złowrogość i zadam jeszcze jedno pytanie. Bardzo poważne pytanie z horrorem i grozą powiązane: czy po życiu jest pożycie? 😉

Mam nadzieję. Nie chciałabym jedynie, by sprawdziły się w nim wizje z tych wszystkim horrorów, które czytam. Zatem „pożycie” owszem, ale nie potrafię do końca uwierzyć w przenikanie się świata zmarłych ze światem żywych. Historie o duchach to dla mnie wyłącznie fantastyczne opowieści. Perspektywa pozostania na ziemi (czy też powrotu) w postaci niematerialnej bardzo mnie przeraża, choć w stopniu egzystencjalnej straszności przegrywa z sytuacją końca definitywnego. Nie biorę pod uwagę okoliczności, w której to, co jest tutaj, będzie wszystkim, do czego zaistnieliśmy.

Ale muszę przyznać, że udało Ci się — zaczęliśmy od grozy i kończymy grozą.


Dziękuję pięknie za poświęcony czas mej rozmówczyni oraz Wam, odwiedzający bloga tego. Jak się Wam podoba pierwszy wywiad w nowym roku? Jak Wy podchodzicie do grozy? Ja niedługo zabieram się za Draculę Brama Stokera, więc będę miał okazję zweryfikować swe niechęci. Jednak dzięki Przestrzeniom tekstu wiem, że będę miał z kim o grozie grozy dyskutować.

Ci, co śnią za dnia, wiedzą o wielu rzeczach niedostępnych dla tych, co śnią tylko nocą [Edgar Allan Poe, Eleonora]

Poprzedni

Gwiezdna inicjacja, czyli od czego zaczynać przygodę z science-fiction

Następne

Historia alterosobista, czyli „Spisek przeciwko Ameryce” Philipa Rotha

12 komentarzy

  1. „Mnie od dawien dawna intryguje, jaki wpływ na sprzedaż ma blogosfera. Nikt mi nie da zajrzeć w cyferki, więc można tylko zgadywać.”
    Nikt Ci nie da, bo nikt nie ma takich cyferek, po prostu nie ma tego jak zmierzyć. Można się co najwyżej opierać na wrażeniach. Za to w przypadku kosmetyków, jak kiedyś wspominał współwłaściciel jednej z firm, post na dużym blogu powodował wyczyszczenie zapasów w sklepach 🙂

  2. Nie uważacie, że to ciekawe, że inne media przenoszą strach czasami bardziej sugestywnie niż książka? Oczywiście wizualność grozy ma tu swoje znaczenie (zastanawiam się, którzy autorzy piszą na tyle obrazowo, żeby przerazić w równym stopniu, co, na przykład, filmowy horror?), ale chyba nie tylko? Bardzo ciekawy wywiad Wam wyszedł :-).

    • Groza w filmie jest malownicza, a na dodatek może być wspomagana dźwiękiem. (Dobry dźwięk solo też czyni cuda, słuchowisko wg Jasności Kinga to jest mistrzostwo świata!). Ale pisana nie jest gorsza, pamiętam jak czytałem Manitou Mastertona i zakończenie mi wypadło jakoś tak koło północy w ciemnym mieszkaniu. Fakt, że był to mój pierwszy horror na pewno spotęgował wrażenia, ale jednak.

      • Ale! No pewnie, że cała dźwiękosfera tutaj działa, nawet ta przypadkowa w postaci „czy to kot kichnął, czy za tą firanką jednak czai się demon” ;-). Sama jestem z tych, co to po zmroku raczej starają się czytać grozę w towarzystwie, a nie w pustym mieszkaniu :-).

        • Czytanie grozy w towarzystwie mija się z celem. Ostatecznie można w grupie oglądać 😀

          • Czy ja wiem? Jakoś wraca do korzeni, przecież taki M. R. James czytał swoje opowiadania uczniom wieczorami, więc była to rozrywka jak najbardziej grupowa ;-).

          • To jak opowiadanie strasznych historii przy ognisku 😀

          • pozeracz

            Aż mi się przypomniały dziecięce wypady pod namiot w Jurę Krakowsko-Częstochowską. Wystarczyła gałąź ocierająca się o tropik by tętno skończyło, gdy dorosły był w oddali.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén