Wstępy do wpisów o książkach Terry’ego Pratchetta, zwłaszcza tych ze Świata Dysku, mógłbym napisać tak długie jak zwyczajna recenzja. Postaram się jednak być zwięzłym. Nie jest to łatwe, gdyż fantastyczna literatura Anglika towarzyszyła mi od samych początków mego czytelnictwa. Od pewnego momentu czytałem na bieżąco wszystko, co wychodziło, ale kilka kąsków zostawiałem sobie, gdyż… chciałem, żeby ta seria nigdy się nie skończyła. Niedawno stwierdziłem jednak, że przecież koniec może oznaczać początek czytania ponowionego. I dlatego dziś na blogu goszczą Ruchome obrazki, czyli ostatnia (z wyłączeniem podserii o Tiffany Obolałej) z nieczytanych.
Na terenie Świętego Gaju, zwanego też czasem Holy Woodem, znajduje się wzgórze. Skrywała się w nim tajemnicza moc, idea czekająca tylko by się wyrwać i zmienić Świat Dysku. I w końcu wykorzystała swą szansę, bo ostatni ze strażników odbył swą krótką rozmowę ze Śmiercią i nie ma komu przeprowadzać codziennych rytuałów. Teraz w całym Ankh-Morpork okoliczności się zbiegają, wynalazki wynajdują, a pomysły do głów wpadają – wszystko po to, by każdy mógł przekonać się o magii Srebrnego Ekranu. A skoro jest magia, to zapewne zjawią się i magowie, i koszmarne stwory z innym wymiarów. Może zawierać fistaszki.
Ze względu na specjalny status tak tej lektury, jak i samego Pratchetta, pozwolę sobie na odejście od zwyczajowego tonu bezosobowego. Patrząc na Ruchome obrazki powierzchownie, jest to powieść wpisująca się w typową dla autora formułę samodzielnych opowieści skupionych na jednym zjawisku z naszego świata. Para głównych bohaterów jest nowa i nie pojawia się w innych powieściach, ale towarzyszy im niemała grupa bohaterów drugoplanowych fanom Świata Dysku znanych świetnie. Zadowoleni będą zwłaszcza miłośnicy kupieckich talentów Geronimo Sebastiana Porcjusza Dibblera (w oryginale jedne z jego imion to Overton, co już w ogóle daje do myślenia), znanego lepiej jako Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, który to ma okazję posłużyć się swymi umiejętnościami… oraz Detrytusem ku chwale kinematografii. Miłym smaczkiem jest też możliwość poznania studenckich początków Myślaka Stibbonsa na Niewidocznym Uniwersytecie.
Pod kątem czysto fabularnym Ruchome obrazki są schematyczne, lecz akurat w tym przypadku ma to drugie dno. Perypetie i romanse Victora i Ginger wpisują się bowiem w kliszę kinową, co ładnie współgra z tematyką powieści. Nie brak tu pomniejszych modyfikacji i zaskoczeń, ale ogólny przebieg ich znajomości (a co za tym idzie większej części historii) jest raczej standardowy. Jednak nieprzewidywalność nigdy nie była największą zaletą prozy Pratchetta – dla mnie znacznie ciekawsze było wypatrywanie kolejnych nawiązań, zabaw z konwencją i innych mrugnięć okiem. W dodatku każdy zna sporą dawkę powracających motywów i kojarzy kilka najbardziej znanych scen z historii kina, a także ma choć pobieżną wiedzę o branży filmowej. Sprawia to, że satyryczne zabawy (ach, ten finał) Anglika wyłapuje się łatwiej niż w innych jego powieściach. Choć można też założyć, że osoby o wiedzy rozległej niuansów znajdzie więcej.
Przede wszystkim jednak Ruchome obrazki były dla mnie kolejnym dowodem na klasę autora. Niedobory fantastycznej prozy humorystycznej stanowią dla mnie potwierdzenie, że pisanie jej to sztuka nie lada. Pratchett był (jakże trudny ten czas przeszły) w stanie nie tylko napisać powieść, w której trudno znaleźć choćby stronę bez jakiegoś żartu słownego, nawiązania czy celnej obserwacji w dodatku najczęściej powiązanych z tematem przewodnim danej części, ale też stworzyć z nich wciągającą historię. Ze względu na tę spójność nie ma się przy tym poczucia, że dowcipy są sztuką dla sztuki. Może i fabuła bywa przewidywalna, a główni bohaterowie tym razem byli niezbyt oryginalni ni wielką sympatię wywołujący, ale za to marginesach i w innych częściach ich nie brakuje (co zresztą doskonale widać po odpowiedziach na moje pytanie na Facebooku).
Pożegnanie i ponowne przywitanie ze Światem Dysku uważam za wysoce udane. Ruchome obrazki wychwaliłem odpowiednio powyżej, więc tu dodam jedynie, że zaostrzyłem sobie apetyt na ponowne czytanie całości. Czytelnicze me serce cieszy się już na przypominanie sobie zapomnianych scen czy też wyłapywanie niuansów, które z przeróżnych powodów (chaotyczna kolejność czytania, brak wiedzy itp.) mi umknęły.
Niewidoczny Uniwersytet miewał w przeszłości najrozmaitszych nadrektorów. Służyli przez jakiś czas, niekiedy tak krótko, że nie zdążył nawet powstać oficjalny portret do zawieszenia w Głównym Holu, a potem umierali. Starszy mag w magicznym świecie ma mniej więcej takie perspektywy długotrwałego zatrudnienia jak biegacz przez płotki na polu minowym.
Agnes
Fajnie tak sobie pomyśleć, że kiedyś można by przypomnieć sobie całego Pratchetta. Fajnie, ale tylko przez moment, potem uświadamiam sobie, że wolę czytać coś, czego jeszcze nie znam, niż powtarzać.
Bazyl
A ja tam lubię powroty, bo mając świadomość, że i tak nie przeczytam wszystkiego i w myśl zasady, że najbardziej podobają nam się te piosenki, które znamy, lubię czasem się zadekować w znanej fabule 😀
A akurat w temacie jestem, bo lecę bez przystanku cykl o Wiedźmach i znajduję w takim sposobie czytania przyjemność. Kilka razy podchodziłem do zgromadzonej przez Kitka kolekcji i zawsze te pierwsze, nie oszukujmy się, najsłabsze tomy wyhamowywały mój zapał. A tu proszę! Jestem przy Carpe Jugulum i to wcale nie znudzony 😛
Żałuje tylko, że nie założyłem kapownika na co lepsze cytaty, ale to może następnym razem 😛
pozeracz
Ja mam podobne podejście. Zresztą teraz to i tak prawie jakbym Pratchetta na nowo czytał. Znakomitą większość tych nieco starszych części czytałem jeszcze w liceum albo na studiach, więc poza ogólnikami wszystko mi z głowy wyparowało.
Ambrose
O, akurat „Ruchome obrazki” czytałem, chociaż było to lata temu, bo w czasach studenckich. Kolega był wielkim fanem twórczości Pratchetta, a ja na tym korzystałem, tzn. pożyczałem od niego poszczególne książki i czytałem – bywało niebezpiecznie, bo niejednokrotnie można było zakrztusić się ze śmiechu 😉
pozeracz
Ja też sporo pożyczałem – koledzy, biblioteki i tym podobne. Co ciekawe – pierwsze własne egzemplarze nabyłem chyba w oryginale w trakcie w Irlandii pobytu.