Należę do osób, które nie potrafią (albo nie chcą, bo w sumie nie podejmuję prób) czytać kilku książek na raz. Jedynym odstępstwem od mej czytelniczej monogamii jest Kindle. Najczęściej mam jedną książkę napoczętą w papierze i jedną na czytniku. Tak się jakoś mi poskładało, że ta druga jest niejako lekturą zastępczą, zapasowo-wyjazdową. Rytm Wojny padł ofiarą tego układu, gdyż jego lektura zajęła mi ponad pół roku. Czy aby jednak była to tylko wina mych zwyczajów?
Wojna z przebudzonymi pieśniarzami przeciąga się. Zjednoczony front części ludzkich imperiów walczy już rok od krwawego starcia do krwawego starcia, ale żadna ze stron nie zdobyła przewagi. W dodatku Dalinar musi mieć się na baczności przed mogącym go w każdej chwili zdradzić Taravangianem. Rzeczoną przewagę zapewnić mogę prace Navani i jej zespołu, ale te ściągają też uwagę (i krytykę) tajemniczego głosu. Gdzieś po środku tego wszystkiego swojego miejsca szuka Kaladin, zmęczony wojną i nie potrafiący się pogodzić ze swą słabością.
Nie będę w bawełnę owijał i napiszę od razu: tak długi czas lektury nie wynikał li tylko z zapasowego statusu na czytniku. Nie powinno być to jednak niespodzianką dla nikogo, kto z prozą Sandersona miał do czynienia. Tak jak pisałem w recenzji tomu poprzedniego – Amerykanin stawia na spokojny rozwój akcji, a że jego książki nierzadko przekraczają tysiąc stron, to droga do intensyfikacji długa jest i… może nie męcząca, ale znużyć potrafi. Jest to tym bardziej odczuwalne, że Rytm Wojny zaczyna się po wielkiej bitwie i oczywistym jest od początku, że znaczna część powieści spędzona zostanie na przedstawianiu różnorakich konsekwencji. Namnożenie postaci i punktów widzenia sprawia zaś, że jest co przedstawiać.
Wspomniane bogactwo bywa wadą i zaletą, a wszystko to zależne jest od tego, jaki ma się stosunek do wykreowanych przez Sandersona postaci. Oczywistą oczywistością to zapachnie, ale spędzenie większej ilości czasu z (na przykład) Kaladinem, poznawanie jego wątpliwości, bycie świadkiem jego kryzysu odbierane będzie inaczej, jeśli się darzy go sympatią, a inaczej w przypadku niechęci. Większa liczba bohaterów, z których perspektywy śledzimy akcji oznacza zaś większą szansę na to, że zmuszeni będziemy spędzać strony z kimś, kogo los mamy w pompie. Sanderson spędza bowiem niemało z tego spokojnego „okresu” powieści na dalszym pogłębianiu kreacji. Prym wiodą tu Kaladin i Shallan (Dalinar niejako się ustabilizował po trzęsieniach ziemi z tomu poprzedniego), a ich problemy nasilają się, krytyczną wartość osiągając. Nadal nie ma co się tu doszukiwać psychologicznych majstersztyków, ale źle zdecydowanie nie jest.
Gdyby jednak spojrzeć chłodnym okiem na Rytm Wojny, to i tak zobaczyć można sprawnie wykreowany świat, powiązany nitkami z jeszcze większym (multi)światem, oraz starannie rozplanowaną fabułę o odpowiednim rozmachu. Sanderson napisał ma na koncie kilka serii książek i choć można narzekać, że wszystko to napisane jest „na jedno kopyto”, ale skala i tak robi wrażenie. Zwłaszcza, że dochodzi do przenikania postaci i wątków, a całość zmierza ponoć ku wielkiej konfrontacji (choć póki co trudno mi sobie wyobrazić, żeby to się miało wielce udać). Tu do przesączeń dochodzi w okolicy finału i oddać autorowi trzeba, że gdy już się weźmie za podkręcanie akcji i fabuły natężanie, to wychodzi mu to bardzo dobrze. Typowo dla siebie zrzuca na koniec na czytelnika kilka fabularnych bomb/wolt, by broń Honorze nie porzucać serii.
I cóż tu mądrego napisać na koniec? Biorąc pod uwagę, że to czwarty tom serii, to wystarczy w zasadzie tak: jeśli przypadł Ci do gustu Dawca Przysięgi, to Rytm Wojny też przypadnie. A ciut szerzej: spokojna połowa książki z naciskiem na dylematy i problemy postaci, intensywne rozkręcenie z kilkoma znaczącymi woltami i ciągłe poczucie, że autor ma na całość pomysł i konsekwentnie go realizuje.
Rytm Wojny zabrzmiał też tam:
– Co takiego? – spytała go Świetlista. – Lubisz teraz również ironie?
– Ironia smakuje dobrze. Jak kiełbaska.
– A próbowałeś kiedyś kiełbasek?
– Wątpię, bym miał zmysł smaku. Dlatego ironia smakuje tak, jak wyobrażam sobie, że smakowała by kiełbaska, kiedy wyobrażam sobie smaki.
Ambrose
W jednym z podrzuconych przez Ciebie linków widzę, że w książce są mapy, czyli sztandarowy element dobrej fantasy został zawarty 😉 Można czytać i błąkać się po nieznanych krainach.
pozeracz
Właśnie! Nie wspomniałem, bo czytałem głównie na czytniku, a ten nie sprzyja przyglądaniu się ilustracjom, ale polecam poszukać sobie w sieci, bo nie tylko są mapy, ale też bardzo ładne przerywniki ilustracyjne. Jedna z głównych bohaterek zaczynała właśnie od przyrodniczo-magicznych prac albumowo-zielnikowych-cokolwiek.