"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Klimat sprzyjający opowiadaniom, czyli wywiad z Dobromiłą Jankowską

Tłumaczeniowy trend wywiadowczy podtrzymać mi się udaje godnie. Po rozmowie z Jennifer Croft na interlokucję zgodziła się Dobromiła Jankowska. Cieszyłem się na tą rozmowę bardzo nie tylko ze względu na me translatorskie słabości, ale też ze względu na to, że dopiero co chwaliłem pracę mej rozmówczyni. A nieco przypadkiem znów zawędrowałem w okolice wydawnictwa Pauza.

jankowska wywiad foto

Jednak warto od razu zaznaczyć, że Dobromiła Jankowska to tłumaczka już doświadczona. Współpracowała też między innymi z wydawnictwami Marginesy, Czarne, W.A.B., Książnica czy też Bukowy Las. Przełożyła ponad sześćdziesiąt książek, co jest osiągnięciem imponującym, biorąc pod uwagę fakt, że tłumaczenie jest jej drugą pracą. Główną jest kierowanie  Działem Organizacji Wydarzeń we wrocławskim Muzeum Pana Tadeusza. Do tego pisze recenzje wewnętrzne dla wydawnictw, koordynuje prace związane z festiwalem Opowiadania i bywa jurorką konkursów. Książki, książki wszędzie. W wywiadzie także, oczywiście.

>> <<

Pozwolę sobie zacząć nieco przewrotnie i spytam: jakie jest najgłupsze zdanie, jakie słyszałaś o pracy tłumacza?

„Tłumacz autorem? Przecież tylko przekłada to, co ktoś inny napisał, na swój język”.

To jest bardzo, bardzo smutne, kiedy czytelnicy zapominają, że jednak Szekspir nie pisał po polsku, a każde słowo, które znajduje się w wydanej u nas książce, wyszło właśnie spod klawiatury tłumacza i – uwaga, banał – nosi jego piętno.

Szekspir to według mnie bardzo dobry przykład ze względu na mnogość tłumaczeń, na przykładzie których można dobitnie zobaczyć, jak wiele znaczy to piętno. Zgodnie z biogramem na stronie Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury przetłumaczyłaś już ponad sześćdziesiąt książek. Jak wspominasz prace nad tą pierwszą?

Pierwsza przełożona książka to zawsze dobra anegdota – moją był Wtorkowy Klub Erotyczny Lisy Beth Kovetz, wydany przez Wydawnictwo Dolnośląskie. To był czas, kiedy do Polski wchodziły serie  „kobiece” – bardzo różne książki, lepsze, gorsze, mniej lub bardziej zabawne. Mnie trafiło się naprawdę dobre w czytaniu powieścidło z serii „Do torebki” – wbrew tytułowi absolutnie nieerotyczne. Oczywiście praca to była droga przez mękę – w końcu nigdy nie tłumaczyłam KSIĄŻKI. Przede wszystkim miałam cały czas milion pytań – czy tak można, czy lepiej poprawić, jak zapisywać dialogi, jak cytaty, na ile można być potocznym – męczyłam się bardzo i wciąż to pamiętam. Na szczęście potem tekst trafił do wyrozumiałych, spokojnych redaktorek z WD, które cierpliwie przeglądały ze mną stronę po stronie, tłumaczyły, dlaczego takie, a nie inne poprawki i „jak można by lepiej”. Teraz pewnie rzadko który pracownik wydawnictwa ma na to czas – by pracować z tłumaczami-debiutantami. Mnie się udało – potem już było coraz łatwiej.

jankowska erotica wtorkowy

Ja sam miałem szczęście trafić na dobry zespół w Poltergeiście, co przy początkach recenzowania mi pomogło. Pracując zaś jako tłumacz w większej firmie, przez pierwszy rok-dwa byłem niejako na przyuczeniu.

Ale skoro mowa o początkach, to czy rzeczywistość jakoś zweryfikowała Twoje wyobrażenia o pracy tłumacza czy raczej większych niespodzianek nie było? 

Tłumacząc pierwszą książkę, nie miałam tak naprawdę pojęcia, co mnie czeka. Poszłam „na żywioł”. Pisałam, jak mi się zachciało, nie potrafiłam zapisywać dialogów, nie rozumiałam znaków korektorskich, wydawało mi się, że jest dobrze, a było „na czerwono”, lub też wydawało mi się, że jest strasznie, a redakcja chwaliła. Bardzo dziwne były te pierwsze książki, nieustannie dowiadywałam się takich „praktycznych” rzeczy, jak np. że można wydawcę poprosić o zaliczkę, a liczba egzemplarzy autorskich waha się od 1 do 10. I że na egzemplarze autorskie dostaje się PIT (to już nowość sprzed bodajże dwóch lat). Jeśli chodzi o samo tłumaczenie tekstu, to okazało się, że to większa przyjemność, niż mogłabym się spodziewać – a najlepiej jest zobaczyć w księgarni swoją książkę. Nic tego uczucia nie zastąpi, to niesamowita radość i satysfakcja. Jeśli więc niespodzianki, to raczej miłe. Może urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą i przykre zaskoczenia mnie jak dotąd nie spotkały. I oby nigdy.

Tylko pozazdrościć. Zdecydowanie też życzę, by Ciebie nigdy nie spotkały. Zapewne miałaś jednak okazję zaobserwować jakieś niezbyt pochwały godne praktyki. Czy jest coś, co według Ciebie psuje tłumaczeniowy „rynek pracy”?

Oooo, to jest pytanie z gatunku niebezpiecznych trochę. Na forach tłumaczy, np. na Facebooku, toczy się zawsze gorąca dyskusja wokół np. tego, czy przyjmować do przekładu słabe teksty (szczególnie z polskiego na angielski) zalatujące grafomanią, albo po prostu niezredagowane i słabe. Oczywiście są dwie frakcje: „tłumaczymy, nie wtrącamy się do treści, to nie nasze zadanie” oraz „absolutnie nie tłumaczymy, bo to psuje rynek, potem takie rzeczy wychodzą na świat, a nie powinny, miejmy swój honor”. Wiem, że nie wszyscy tłumacze, nawet literaccy, mogą sobie pozwolić na przebieranie w ofertach. Rynek to w większości literatura słaba, komercyjna, romanse, powieści dla nastolatek i każdy musi sam postanowić, czy ważniejsza ambicja i przekonania, czy kasa na koncie. I ja zawsze staram się zrozumieć, że tłumaczenie to też po prostu praca. To, że ja miałam szczęście – super. Ale ja mam jeszcze inne źródła dochodu, mogę brać tylko dobre książki, a jeśli ktoś decyduje się na bycie wolnym strzelcem, to często musi po prostu zarabiać.

jankowska vann legenda

Oprócz tego zawsze jest problem ze stawkami: wciąż nie ma w Polsce określonych stawek minimalnych (jak np. na Islandii czy w Norwegii) za przekład strony czy arkusza, więc panuje „wolna amerykanka”. Wydawcy często startują od najniższej możliwej, bo „ktoś na pewno się zgodzi” (i zwykle się zgadza…). Tłumacze (to ma związek z pierwszą kwestią) po prostu chcą mieć pracę. I kiedy ja negocjuję cenę za arkusz, zdarza się, że słyszę „to dziękujemy”. Dopóki nie będzie to uregulowane prawnie, problem pozostanie.

Zaraz tam niebezpiecznych. Znam te problemy, ale z perspektywy tłumacza użytkowego. Tłumaczenia maszynowe, stawki, terminy, płatności… Pracowałem zresztą niejako po obu stronach barykady – tej zlecającej i tej, której się zleca. W kwestii złych książek sytuacja jest niejako równoległa – zawsze znajdzie się ktoś, kto przetłumaczy ten tragicznie sformatowany tekst marnie przetłumaczony z chińskiego na angielski i potem dopiero przesłany na kolejne języki. W przypadku biur tłumaczeniowych sytuacja jest o tyle pewniejsza, że tam stawki są pewniejsze, a i płatności raczej na czas. Gorzej ma się sprawa z różnymi zleceniami „na boku” – tam potrafią dziać się cuda i zleceniodawcy z bardzo dziwnymi pomysłami na temat tego, ile powinno się płacić i jak szybko można tłumaczyć. Ja mam jednak to szczęście, że dla mnie jest to praca dodatkowa, taka premia do etatu.

Co do stawek… Dla większości osób, które zaczynają pracę w jakimkolwiek zawodzie freelancerskim, sporym problemem jest wycena własnego czasu. Na początku rzeczywiście ma się ochotę brać cokolwiek, byle się zahaczyć. Czy można tu doradzić coś uniwersalnego?

Ja chyba nie jestem osobą, która powinna odpowiadać na to pytanie, bo jednak nie do końca jestem freelancerką. Tłumaczenia to moja druga, a może nawet „druga i pół” praca. Jestem zbyt wielkim życiowym tchórzem, żeby postawić tylko na nie i zrezygnować w pracy w tak zwanej kulturze, która, choć słabo płatna, to jednak w moim przypadku dość stabilna. Podejrzewam, że jeśli jest się wyłącznie translatorskim wolnym strzelcem, to inaczej planuje się czas, inaczej pieniądze, na pewno ostrożniej. Rzadko udaje się planować zlecenia na dłużej niż rok do przodu. Zwykle, tak sądzę, to dwie książki z wyprzedzeniem, więc maksymalnie 6-8 miesięcy. Ja zawsze wtedy pytam siebie: „a jeśli nie będzie następnych zleceń”? Uniwersalnej rady nie ma, trzeba przyjąć, że na początku drogi powinieneś wypracować sobie translatorskie CV i możesz pracować za niższe niż tłumacz z doświadczeniem stawki, ale nawet taki debiutancki stosunek do zleceń nie może trwać zbyt długo. Każdy ma swoje zasady dotyczące i stawek, i tekstów, które tłumaczy, zależne m.in. od sytuacji życiowej. Nieustannie będę wracać do tego, że powinniśmy określić stawki minimalne (ustawowo) za stronę tłumaczenia literackiego, ale może i maksymalne (żeby jednak zachować zdrowy rozsądek). Reszta to kwestia naszego sumienia 🙂

jankowska nasz chłopak

Według mnie praca w kulturze to i tak wyraz odwagi. Zwłaszcza w aktualnym klimacie politycznym i społecznym. Czy uważasz, że z kulturą jest aż tak źle, jak to może się wydawać?

Uf, to dopiero pytanie ciężkiego kalibru… Ja zawsze patrzę na to, co dzieje się wokół mnie: na ludzi czytających książki, przychodzących do Muzeum Pana Tadeusza, gdzie na co dzień pracuję, biorących udział w wydarzeniach Festiwalu Opowiadania, który koordynuję. I wtedy nabieram pewności, że aż tak źle nie jest. Wiem oczywiście, jak wiele problemów z obecną władzą mają instytucje kultury, kiedyś głównie organizacje pozarządowe miały trudności z pozyskiwaniem funduszy na projekty kulturalne, teraz wiem już, że nawet duże instytucje takie jak Muzeum Narodowe w Warszawie wcale nie mają łatwiej. Oczywiście, że nie podoba mi się upartyjnienie/upaństwowienie, związanie formalne wielu instytucji z obecnym ministerstwem, rozdzielanie grantów ministerialnych według siły tego „związku”, dlatego próbuję robić to, co mogę we własnym ogródku. Pomieszałam dwie sprawy, ale krótko: ludzie chcą uczestniczyć w kulturze i trzeba im to umożliwić, a na pewno skorzystają. Oraz: żadna kultura nie wyszła jeszcze dobrze na upaństwowieniu, więc mam nadzieję, że tutaj dobrą robotę zrobią właśnie stowarzyszenia i fundacje, z pomocą choćby środków zagranicznych.

Mnie się na dodatek jeszcze wydaje, że jedną z przyczyn obecnej sytuacji jest to, że w pewnym momencie część społeczeństwa porzucono pod kątem kultury. Jest to zresztą element społecznego wykluczenia. Ale dość tego politykowania… Wróćmy do literatury. Chciałem zapytać: co Ciebie ostatnio zachwyciło czytelniczo?

Podrzucone przez moją wydawczynię Czy miałaś kiedyś rodzinę? Billa Clegga (w przekładzie genialnego Macieja Płazy), który wciąż w Polsce jest mało znany, a ja łapię każdy jego tekst, który ukaże się za granicą. Niby powieść, niby amerykańska, a jednak z jakiegoś powodu podskórnie różniąca się od zwykłych obyczajowych historii. Ja wbrew pozorom nie czytam wcale bardzo dużo, wyjeżdżając na urlop, łapię zwykle popularne kryminały francuskie, szwedzkie, islandzkie, a do pracy podczytuję opowiadania autorów, których chciałabym zaprosić na Festiwal Opowiadania, ostatnio byli to Inga Żolude z Łotwy, Pierre Mejlak z Malty (jego zbiór ukazał się w Książkowych Klimatach), Kevin Barry z Irlandii (jeden z moich ulubionych autorów). Bardzo chcę przeczytać Bluzgaj zdrowo Emmy Byrne w tłumaczeniu Marcina Wróbla. A, ostatnio ukazała się kolejna książka Andrei Camilleriego, którego (podobnie jak Donnę Leon) czytam zawsze, więc jeszcze i ona. No i nie mogę wspomnieć o zbiorze opowiadań, który będę miała szczęście niedługo tłumaczyć dla Pauzy, a który naprawdę, naprawdę mnie zachwycił: Floryda Lauren Groff. To pisarka, która w Polsce najpierw zrobiła furorę  Fatum i furią (przynajmniej w kręgach moich znajomych), a potem została znielubiona za Arkadię. Ja od ponad dekady czytam wszystko, co napisze, i uważam, że lepiej sprawdza się w krótkich formach. Floryda jest na to doskonałym dowodem, to takie pisanie, że w trakcie lektury odczuwa się fizyczną przyjemność, albo obrzydzenie, albo dreszcze, albo gęsią skórkę.

groff jankowska okładka

Wspominasz o Festiwalu Opowiadania i o różnych zbiorach. Co prawda od pewnego czasu w Polsce wydawanych jest nieco więcej takich pozycji, ale mam wrażenie, że opowiadanie jako forma jest u nas dość mało popularna. Całkiem nieźle trzyma się w światku fantastycznym, ale poza tym nie jest zbyt różowo. Czy zgadzasz się z takim osądem?

Ooo, jak to nie jest różowo? Nigdy w Polsce nie było tak sprzyjającego opowiadaniom klimatu! I nie mówię o fantastycznych, bo w nim to stały trend – konkursy, nagrody, antologie itp. Ale o najlepszej jakościowo prozie. Nie wymienię tu wszystkich, ale spróbuję najważniejsze: Mikrotyki Pawła Sołtysa, Instrukcja dla pań sprzątających Lucii Berlin i Legenda o samobójstwie Davida Vanna (obie w moim przekładzie),  Helen Oyeyemi (WUJ), Przypowieść o skrybie Josefa Szmuela Agnona,  10 grudnia George’a Saundersa, Nowy dowód Jeffreya Eugenidesa, wznowienia opowiadań Kornela Filipowicza oraz Henry’ego Jamesa i Trumana Capote, zapowiedziane Jej ciało i inne strony Carmen Marii Machado (Agora) i Floryda Lauren Groff (Pauza) – również w moim przekładzie, do tego Włodzimierz Kowalewski, Kazimierz Orłoś, Marek Nowakowski, Opowiadania bizarne Olgi Tokarczuk, Zośka Papużanka, Grzegorz Bogdał, Weronika Murek – a to tylko nazwiska z ostatniego roku, może dwóch. A mogłabym wymieniać kolejne. Polscy wydawcy w końcu zaczęli wierzyć, że opowiadanie to gatunek mistrzowski, a nie podrzędny. Autorzy zaś – że nie muszą bać się krótkiej formy i niekoniecznie trzeba zaczynać od 1000-stronicowej powieści. Takie tomiszcza naprawdę są męczące dla czytelnika, moim zdaniem. Żeby czytać opowiadania, trzeba to po prostu lubić, wiem, że to wymagająca forma, ale najpierw trzeba w ogóle spróbować.

Widzę, że brakowało mi odpowiedniej perspektywy. Gdy tak spojrzeć na to wszystko zestawione, to rzeczywiście nie wygląda to wcale źle. Zwłaszcza, że sam mogę od ręki dorzucić jeszcze „Ruiny i zgliszcza” Wellsa Towera. Ale z tymi tomiszczami, to nie do końca się zgodzę, bo sam mam do nich słabość. Choć bywają męczące pod względem fizycznym, są strasznie ciężkie. Ale tak bardziej serio – wydaje mi się, że mi pomogły bardzo dobrze prowadzone zajęcia na filologii angielskiej, na których analizowaliśmy grupowo różne opowiadania. O ile na  „zwykłych” zajęciach z historii literatury bywało ciężko, bo mało kto czytał większość lektur, ale z opowiadaniami było łatwiej. Dyskusje bywały więc żywe. Czytaliśmy nawet wyimki z Zagubionego w labiryncie śmiechu Johna Bartha.  Czy Ty pamiętasz swoje pierwsze zachwyty nad opowiadaniami?

Miałeś widać szczęście do dobrze prowadzonych zajęć na filologii angielskiej – mi go brakowało na wrocławskim uniwersytecie, niestety. Było bardzo szkolnie i bardzo tradycyjnie, oprócz jakichś pojedynczych opowiadań Joyce’a, Orwella i Hemingwaya chyba nic mi się nie trafiło dobrego. Potem na kilka lat w ogóle zapomniałam o istnieniu takiego gatunku (choć czytałam mnóstwo), a potem, dwa lata po studiach, zostałam koordynatorem Festiwalu Opowiadania i nie tyle musiałam sobie odświeżyć klasykę, co zorientować się w ekspresowym tempie w „krótkim” świecie prozatorskim. Co jest najbardziej fascynującą częścią tej pracy. Na tamten pierwszy festiwal udało mi się zaprosić m.in. nieżyjącego już Jana Balabana z Czech, angielską klasyczkę Helen Simpson, Johna Taylora i Michaela Kaspera z USA, Maike Wetzel z Niemiec, Rachel Trezise (Walia), Seguna Afolabiego (z Nigerii) i genialnego Wiktora Jerofiejewa z Rosji. Nie wspominając już o tym, jak dowiedziałam się, że polscy pisarze również chcą i lubią pisać opowiadania – tyle że wtedy jeszcze bardzo się tego bali. Pierwsze teksty, które mnie wtedy zachwyciły, to właśnie opowiadania Olgi Tokarczuk i Jana Balabana (którego dopiero później w Polsce wydawało m.in. Wydawnictwo Afera). Trudno by mi było przez ponad dwanaście edycji koordynować festiwal, nie lubiąc i nie potrafiąc bronić krótkiej formy. Co roku to najprzyjemniejsza część przygotowań: czytanie, szukanie, sprawdzanie nagród za najlepsze zbiory opowiadań, research u polskich wydawców, a jeśli udałoby mi się kiedyś zaprosić do Wrocławia jednego z „moich” autorów – to byłby szczyt szczęścia.

jankowska anioł

Tego więc życzę. Ja pisałem licencjat o opowiadaniach Ambrose’a Bierce’a i już wtedy zadziwił mnie nieco niemal zupełny brak znajomości jego twórczości (że o materiałach do pracy, nie wspomnę), nawet wśród fanów grozy. Ale skoro wrócił temat Festiwalu Opowiadania… Następna edycja będzie miała 20 października. Co szykujecie na ten rok?

W tym roku festiwal odbędzie się 5 i 6 października. W programie między innymi spotkanie z Ingą Żolude, autorką wydanego niedawno przez Kolegium Europy Wschodniej zbioru opowiadań, oraz z Pierre’em Mejlakiem, którego książkę opublikowały Książkowe Klimaty. Oprócz tego jak zawsze najważniejsza część festiwalu: prezentacje w językach oryginalnych, a więc czytane przez autorów teksty przygotowane specjalnie na MFO, zazwyczaj premierowe, z polskim tłumaczeniem wyświetlanym dla nieznających danego języka. Dodatkowo dyskusje, warsztaty, rozstrzygnięcie konkursów na najlepszy przekład i najlepsze opowiadanie. Jako zapowiedź MFO, już 7 i 8 września, zapraszamy na Noc Opowiadań Iberyjskich, organizowaną wspólnie z Księgarnią Hiszpańską we Wrocławiu.

Przepraszam najmocniej, internet mnie zwiódł z tą datą. Wzmianka o księgarni przypomniała mi o kolejnej kwestii, o którą chciałem zapytać. Wspominałaś o minimalnych stawkach w kontekście tłumaczeń, ale ciekaw jestem, co sądzisz o planach wprowadzenia jednolitej ceny książek?

Nie jestem wydawcą, tak naprawdę nie znam zbyt dokładnie cyklu wydawniczego, a już szczególnie niewiele wiem o rozliczeniach i tym, ile tak naprawdę zarabia się na książce. Ostatnio rozmawiałam z jednym z moich wydawców, tych mniejszych, i ze wstydem przyznałam się, że często kupuję książki w sieci Bonito. I usłyszałam: „Ale dlaczego się tym przejmujesz? Przecież Bonito jest jednym z lepszych partnerów, płacą na czas i lepiej kupować tam niż w empiku”. I zdziwiłam się mocno, bo przecież takie tanie książki teoretycznie nie mogą przynosić zysku wydawcom. Okazuje się więc, że mało wiem. I chyba nie mnie się na ten temat wypowiadać, ale przy takich „grubych” sprawach i ustaleniach dotyczących pieniędzy i dużych grup Polaków, mam zawsze wrażenie, że próbujemy od razu przejść na dziesiąty szczebel drabiny, zamiast wchodzić po kolei. I potem z hukiem z niego spadamy.

Pytam, bo sam mam w tym mętne rozeznanie, a ile głosów, tyle zdań. Dobrze jednak wiedzieć, że Bonito opinie ma dobrą. Zwłaszcza, że sam Empiku unikam. Jednak pozostaje jeszcze jeden element, o którym nie wspomnieliśmy: księgarnie kameralne. W dobie Empiku i księgarni internetowych tym małym przybytkom literackich pasji nie wiedzie się nazbyt dobrze. Nie będę jednak drążył tego tematu, bo zbyt wiele dochodzi tu niejednoznacznych kwestii związanych z zamożnością, promocją kultury i tak dalej. Jednak nie odchodząc daleko, zapytam tak: czy masz swoje ulubione miejsca książkowe? Niekoniecznie chodzi mi o księgarnie.

jankowska agnon

 

Odpowiem Ci od razu, bo właśnie siedzę w „Sztuce wyboru” w Gdańsku, do której trafiłam przypadkiem, wracając z Kaszub i pokochałam to miejsce od razu. Więc to wiele wyjaśnia – prawdopodobnie spędzę tu pół dnia, na zmianę oglądając książki (nie podczytując, bo nie lubię wymiętolonych książek, więc sama ich nie miętolę…), pracując, pijąc kawę i lemoniadę. Bo księgarnie kameralne to takie miejsca, które cię nigdy nie wygonią, zawsze jest wifi i gniazdko. Towarzystwo Aktywnej Komunikacji, które produkuje m.in. Festiwal Opowiadania, realizuje również projekty wspierające niezależnych księgarzy i małe księgarnie. W zeszłym roku zaprosiliśmy księgarki z Danii i Islandii, by porozmawiały z dziesięciorgiem polskich księgarzy o tym, jak działać, jak pracować w mniejszej skali, jak sprzedawać niezależną literaturę. W tym roku, 7 i 8 września, w Księgarni Hiszpańskiej we Wrocławiu (ul. Szajnochy) organizujemy właśnie Noc Opowiadań Iberyjskich. Często pracujemy z Tajnymi Kompletami. Lubię Wrzenie świata, lubię Lokatora, przyznaję, że przesiadując w nich, rzadko myślę o jednolitej cenie książki albo tym, ile zarabiają na jednym egzemplarzu. Ale zawsze czuję się tam dobrze. Książkowe miejsca nieksięgarniowe – na co dzień pracuję w Ossolineum, 200-letniej bibliotece i wydawnictwie, więc chyba bardziej ksiązkowo się nie da!

Rzeczywiście, natężenie książkowości zdecydowanie ponad normę. We mnie zaś zazdrość zdecydowanie wzrosła. Umknę więc w nieco lżejszą stronę i zapytam o wspomniane miętolenie. Poczynię wyciąganie wniosków, oby nie zbyt daleko idące, i zgadnę, że należysz do osób o książki się troszczących, rogów niezaginających i ołówkiem po nich niekreślących. Czy mam rację?

Tak, to ma też niestety związek z moją obsesją kontroli i porządku – jeśli cokolwiek zaznaczam w książkach, to karteczkami indeksującymi w różnych kolorach, które potem zdejmuję, sklejam i wykorzystuję ponownie. Pewnie dlatego nie zawsze lubię książki z biblioteki, bo mi smutno, że czytelnicy o nie nie dbają. Ale już najbardziej najbardziej to nie lubię, jak kupuję w księgarni nową, zwykle nietanią książkę i ona jest już podniszczona od różnych łapek. W księgarniach kameralnych zdarza się czasem, że jest jeden egzemplarz „pokazowy”, a jak się kupuje, to dostajesz świeżą spod lady albo magazynu – to jest właśnie super.

Rozumiem. Przyznam też szczerze, że widok tak kolorystycznie pooznaczanej książki ma dla mnie zawsze jakiś nieco magiczny urok. Trochę jak kodowane kolorystycznie notatki koleżanek na studiach. Zbliżając się do końca rozmowy naszej, mam dwa pytania o przyszłość, jedno konkretne, a jedno hipotetyczne. Zacznę od konkretów: czy możesz nam zdradzić swój harmonogram tłumaczeniowy na czas najbliższy?

Trochę mogę, trochę nie mogę, bo nie wszyscy wydawcy już ujawnili swoje plany na następne miesiące. W moim przekładzie jesienią ukaże się w Agorze kosmiczny zbiór opowiadań Carmen Marii Machado Jej ciało i inne strony – debiut + opowiadania + w tej chwili prawa sprzedane do chyba 15 krajów + 90 tysięcy sprzedanych egzemplarzy w Stanach (na razie). Szalona wyobraźnia, sporo seksu, trochę dziwaczności, nie dla każdego, sama miałam na początku trochę wątpliwości, ale jestem bardzo z niej dumna teraz. Niedługo potem (jesień/zima) ukaże się 700-stronicowa powieść bardzo znanej amerykańskiej autorki, ale tu wydawca chyba nie wrzucił jej jeszcze w zapowiedzi, więc nie podam tytułu ani nazwiska. Bardzo kontrowersyjny temat aborcji w USA, rodzinna saga, nielekki język –spędziłam z nią całą wiosnę. W tej chwili tłumaczę Florydę Lauren Groff (Pauza), kolejny zbiór opowiadań (chyba to już znaczy, że jestem specjalistką), ukaże się wiosną 2019. Pozostałe plany są jeszcze niepotwierdzone, więc nie zapeszam.

Trzymam więc kciuki za te w trakcie i te jeszcze niepotwierdzone. Na sam koniec mam zaś wspomniane pytanie hipotetyczne: gdybyś miała pełną swobodę wyboru, z jakim tłumaczeniowym wyzwaniem chciałabyś się zmierzyć?

Dowiedziałam się wczoraj, że jedno z polskich wydawnictw w przyszłym roku planuje wydać prozę Sally Rooney, bardzo młodej irlandzkiej autorki, która moim zdaniem stanie się bardzo sławna. Wiem, że nie będzie łatwa w przekładzie, ale chciałabym spróbować.

Oby tak właśnie się stało. Ja zaś zainteresuję się tą autorką i może sobie coś po angielsku zakupię. Tymczasem jednak chciałbym podziękować za bardzo ciekawą rozmowę i czas mi poświęcony.

jankowska rooney

>> <<

Ciekawie, nieprawdaż? Może i Wy macie jakieś pytania. Ja zaś rozmyślam o tym, co  do czytania zabrać ze sobą na urlop. Myślę też nad przygotowaniem wpisów na czas obecności mej tatrzańskiej. Mam dwie przeczytane książki, o których chcę Wam opowiedzieć, więc na dwa tygodnie będzie w sam raz. Pewnie więcej w czasie urlopowym rady nie dam.

Wcześniej to było życie, ale teraz stało się niczym. [David Vann, Legenda o samobójstwie]

Poprzedni

Potrzask cykliczny, czyli „Slade House” Davida Mitchella

Następne

W duchu (nie)moc, czyli „Sąd w Canudos” Sandora Maraiego

2 komentarze

  1. czytelniczka

    Ani słowa o samej sztuce przekładu.
    Czytam właśnie Instrukcję dla Pań Sprzątających. Książka niestety nie jest dobrze przełożona, pełna rażących błędów. Czy to wynik słabej znajomości języka, nieosłuchania, niedbalstwa? Źle się to czyta.
    A bez znajomości angielskiego niektóre zdania są w ogóle trudno zrozumieć.
    Smutne, że wiele z tych kwiatków zostało przepuszczonych przez korektę…
    A to ponoć tak zasłużona tłumaczka.
    I pedantka do tego, jak sama się określa.
    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén