"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Postapokaliptyczne poświęcenia, czyli „Zrodzony” Jeffa VanderMeera

We wstępach do wpisów wspominałem wielokrotnie o przeróżnych autorach czy też książkach, które od dawna za mną chodziły, ale z jakiegoś powodu – mimo chęci – ciągle były odkładane. Natomiast to Jeffa VanderMeera miałem stosunek dziwny, gdyż czytałem o nim sporo dobrego od dawna, mam słabość do dziwności w literaturze, ale jakoś nigdy nawet nie byłem bliski sięgnięcia po jego książkę. Trzeba było wyprzedaży i zakupu przyokazyjnego – tak właśnie w paszczę Pożeracza trafił Zrodzony.

Jeff VanderMeer zrodzony

W rozpadającym się, bezimiennym mieście przyszłości Rachel znajduje stworzenie, które nazywa Zrodzonym. Pracująca jako łowczyni przydatnych odpadów natyka się na to znalezisko w futrze Morda. Ten gigantyczny, despotyczny niedźwiedź to efekt wynaturzeń, których dopuszczała się organizacji biotechnologicznej zwanej Firmą. Tortury doprowadziły go do szaleństwa, a nieznane mutacje pozwalają mu latać. Zrodzony początkowo ma formę niewielkiej nibyroślinki, ale szybko zaczyna się zmieniać, a Rachel musi poradzić sobie nie tylko z nieufnością partnera, Wicka, ale i z tym, czym staje się przedziwny towarzysz.

Zrodzony to ciekawa mieszanka elementów znanych z oryginalnymi (można tu użyć angielskiego określenia gatunkowego VanderMeerowi bliskiego: weird), co można prześledzić na wektorze prowadzącym od ogółu do szczegółu. Patrząc bowiem powierzchownie, można uznać historię Rachel i Zrodzonego za dość standardową opowieść o znalezisku/podwładnym wymykającym się spod kontroli. Szybki rzut oka na światotwórstwo także mógłby doprowadzić do wniosku, że VanderMeer posłużył się sztampowym tłem dla akcji. Elementy składowe zdają się zgadzać: toksycznie skażony krajobraz z budynkami na różnym etapie rozpadu, bezduszna korporacja eksperymentami przykładająca się do apokalipsy, rywalizujące ze sobą frakcje pozostających przy życiu. Literacki diabeł tkwi jednak w xxx szczegółach.

Wspomniane niuanse zaś ją liczne i momentami osobliwe. Niedookreślenie apokalipsy nie jest niczym niespotykanym, lecz już skręt w stronę Piknik na skraju drogi to coś rzadszego. Ekologiczne spustoszenie o korzeniach (prawdopodobnie) korpo-militarnych łączy się tu bowiem z silnymi wątkami biotechnologicznymi, które z kolei w duchu clarke’owskim ocierają się o magię. Gargantuiczny, latający niedźwiedź? Jaszczurkożerna, mobilna nibyroślinka? Brzmi, jak wyciągnięte z nieco pokręcone powieści fantasy, a nie postapokaliptycznej. Zresztą trudno nie uznać tego pomieszania za zabieg celowy, gdy weźmie się pod uwagę, że rywalka partnera Rachel nazywana jest Magiczką.

Dość jednak światotwórstwa i literackich porównań. Zrodzony to także książka, która pod płaszczykiem względnie prostej historii przemyca wiele ważnych pytań i potencjalnych odpowiedzi na nie. Powieść VanderMeera można bowiem też na przykład odczytać jako dwustronną refleksję na temat człowieczeństwa. Z jednej strony – za sprawą Zrodzonego, ale i głównego bohatera prześwietnego Dziwnego ptaka, czyli opowiadania uzupełniającego tekst główny – autor każe czytelnikom zastanowić się nad tym, co to znaczy być człowiekiem, a w zasadzie osobą. Z drugiej zaś pokazuje, jak nieludzko (na potrzeby recenzji zignorujmy czającą się za rogiem sprzeczność semantyczną) potrafi zachowywać się homo sapiens. Są tu też wątki poświęcenia, odkupienia czy też wierności (sobie i innym).

© Ditte Valente

Wniosek po lekturze jest taki, że powinienem był wziąć się za czytanie VanderMeera zdecydowanie prędzej. Zrodzony okazał się bowiem lekturą oryginalną, ciekawym podejściem gatunku postapokaliptycznego i bogatym zbiorem potencjalnych interpretacji. Uczta Wyobraźni „dowiozła” po raz kolejny, a ja będę polował na kolejne książki Amerykanina.

Imiona i nazwy już niewiele znaczyły, dlatego przestaliśmy o nie wypytywać, aby się nawzajem nie zadręczać. Mapa dawnego horyzontu nawiedzała nas niczym groteskowa baśń, a gdy o niej opowiadaliśmy, zamiast słów pojawiały się dźwięki, jakie zwykle następują po katastrofie. Anonimowość pośród ruin Ziemi, właśnie tego poszukiwałam. Oraz pary dobrych butów na chłody.

Poprzedni

Kung-fulness, czyli „Into the Riverlands” Nghi Vo

Następne

Dopóki demon smutku śpi, czyli „Pragnienie” Richarda Flanagana

8 komentarzy

  1. Luiza

    Oooo, i jeszcze ta okładka.

  2. Do tej pory omijałam tę książkę, ale widzę, że niepotrzebnie, bo to może być coś dla mnie. W każdym razie mam nadzieję, że uda mi się po nią sięgnąć.

  3. Och, to już 5 lat minęło, odkąd ja sięgnąłem po „Zrodzonego„! Wydawało mi się, że nie upłynęło aż tyle czasu, bo lekturę całkiem nieźle pamiętam – wrażenie wywarła na mnie podobne, jak na Tobie. Duszna, niepokojąca atmosfera nasączona niepokojem, a do tego interesujące, filozoficzne dywagacje na temat istoty człowieczeństwa. Uczta Wyobraźni w pełnym znaczeniu tych słów 😉

    • pozeracz

      Time flies when you’re having fun 😉 Czytałeś od tamtego czasu jeszcze coś VanderMeera?

      • Nie, chociaż mam sporo na półce. „Finch”, „Shriek. Posłowie”, „Miasto szaleńców i świętych” i „Podziemia Veniss” już na mnie czekają, ale ciężko wyrokować, kiedy nadejdzie ich pora, bo są jeszcze inne książki z Uczty Wyobraźni, które dopominają się o atencję 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén