Przyznam się tu zupełnie szczerze, że debiut Magdaleny Salik w Powergraphie wziął mnie z zaskoczenia. Stało się to nie tylko za sprawą bardzo dobrego pisania autorki mi nieznanej, ale byłem zwyczajnie przekonany, że był to debiut w ogóle. Fantasy i science fiction czytuję od dawna i wydawało mi się, że jestem na bieżąco, a tu taki psikus. Tak Mniejszy cud, jak i trylogia Doliny mroku przemknęły jakimś sposobem zupełnie obok mnie. Może kiedyś je nadrobię, ale póki co skorzystałem z nadarzającej się okazji i wystarałem się o wywiad.

Dla tych, którzy nie chcą się dać zaskoczyć lub też zupełnie nie śledzą fantastycznego światka, mam tradycyjny dla tych wpisów skrót osobowo-biograficzny. Na początek warto zaznaczyć, że Magdalena Salik jest nie tylko pisarką, ale i także dziennikarką oraz redaktorką popularnonaukową. Te dwie ostatnie role łączyła przez 12 lat jako członkini redakcji Focusa, (przez 5 z nich była zastępczynią redaktora naczelnego). Przed Powergraphem opublikowała wspomnianą we wstępie trylogię oraz powieść SF, a jej debiut powergraphowy – Płomień – zdobył dwa laury w branży najważniejsze, Główną Nagrodę Literacką im. Jerzego Żuławskiego i Nagrodę im. Janusza A. Zajdla, a do tego Nagrodę im. Macieja Parowskiego.

Wstępom dość, pora na rozmowę…

✎﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏

Pożeracz: Może to i ciut banalne pytanie, ale na początek się według mnie nada: kiedy odkryłaś w sobie potrzebę pisania?

Magdalena Salik: Wcale nie banalne, nikt mnie jeszcze o to nie spytał. Potrzeba pisania pojawiła się w moim przypadku równocześnie z umiejętnością pisania – czyli w wieku siedmiu lat. Jak tylko nauczyłam się pisać, od razu intuicyjnie odkryłam, że dzięki tej zdolności można zapisywać nie tylko prawdziwe zdarzenia, ale również wymyślone historie. Od razu spróbowałam zrobić to drugie. Pamiętam swoje niewprawne pismo, duże, niezgrabne litery, którymi napisałam pierwszą powieść – były to przygody czterech pancernych jeżdżących konno.

W pamięci pozostały mi również kolejne zeszyty, które zapełniałam powieściami w pierwszych klasach szkoły podstawowej. To trwało jakoś do czwartej albo piątej klasy. Wtedy przerzuciłam się na pamiętniki. Walczyłam z tą formą do końca podstawówki i ostatecznie poległam. Nigdy nie byłam zadowolona z tego, co napisałam. Próbowałam odnotowywać zdarzenia i swoje na nie reakcje, ale nigdy nie udawało mi się uchwycić tego, co, jak uważałam, „w istocie” się wydarzyło. W rezultacie zawsze się krzywiłam, gdy czytałam swoje zapiski. Nieustannie męczyło mnie, że to, co pisałam, nie było „prawdą”. Wydawało mi się, że nie umiem zapisać swoich uczuć, że kluczę, że w pamiętniku nie ma „rzeczywistej” mnie. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że żądałam od siebie niemożliwego – obiektywnej subiektywności.

Cieszę się, że banału jednak uniknąłem. A czy pamiętasz, kiedy nadszedł ten moment, kiedy sama uznanie w swoich oczach zdobyłaś? Albo też: kiedy poczułaś, że możesz i chcesz to pokazać innym?

Taki moment nie nastąpił raz – on jest stałym elementem całego procesu pisania. Nie było tak, że w pewnej chwili powiedziałam sobie: kurczę, teraz już jestem dobra, albo: nareszcie to opanowałam. Uznanie w swoich własnych oczach zdobywam – lub nie – za każdym razem, gdy czytam to, co napisałam. I prawie nigdy moje wrażenia nie są zerojedynkowe. Pierwsza wersja tekstu niemal zawsze i niemal w całości ląduje w koszu. Wyłapuję z niej najwyżej pojedyncze zdania, które zostają do dalszej pracy.

Z czasem, z kolejnymi redakcjami, tych „zaakceptowanych” zdań jest coraz więcej. W końcu dochodzę do momentu, kiedy nic już nie poprawiam. Czasami ten moment przychodzi dość szybko – wówczas jestem z siebie zadowolona. Oczywiście mam też chwile autozachwytu, kiedy o danym fragmencie myślę: to jest niezłe.

Za pokazywaniem swojej pracy innym nadal nie przepadam. Ale nauczyłam się już, że to konieczność, jeśli nie chce się pisać tylko do szuflady.

mniejszy cud salik

A czy są jakieś osoby, którym pokazywanie pracy jest ciut mniej krępujące? I z drugiej strony: czy byłaś blisko brutalnego zakończenia żywota jakiejś osoby redagującej Twój tekst?

I tak, i nie. Pierwszy moje teksty zawsze czyta Hubert, mój mąż. Jemu pokazuję je bez skrępowania, ale to nie oznacza – bez stresu. Wręcz przeciwnie, to zawsze jest dla mnie najważniejszy moment przy danej książce. Daję ją Hubertowi do przeczytania i w panice czekam na werdykt. Później jestem już znacznie spokojniejsza.

Nie zdarzyło mi się jeszcze, żebym chciała mordować redaktorkę albo redaktora. Ale zdarzało mi się palić ze wstydu, gdy dostawałam uwagi zwrotne. I nagle odkrywałam, że to, co wydawało mi się genialne, wcale takie nie jest. Zawsze jest to moment kompletnego zaskoczenia, a później pretensji do samej siebie – jak mogłaś tego nie zauważyć? Dlaczego nie pomyślałaś o tym wcześniej?

Wspomniałaś o reakcjach Twoich i redaktorów… A jaka reakcja na dzieło finalne, już opublikowane zaskoczyła Cię najbardziej?

Zaskoczyła mnie ogólnie pozytywna reakcja na Płomień. Przed wyjściem tej książki bałam się, że ona do nikogo nie trafi. Że dla fanów fantastyki naukowej okaże się za mało sf-owa, a z kolei dla tych, którzy nie czytają sf – za bardzo. Więc cieszę się, że znalazła swoich czytelników.

Z innych zapamiętanych reakcji – w jednej z recenzji Mniejszego cudu przeczytałam, że w przypadku tej książki nie czuć, że napisała ją kobieta. Bardzo mnie to stwierdzenie zdumiało. Ale też uświadomiło, że dla czytelniczek i czytelników moja płeć może mieć znaczenie. I że już na jej podstawie mogą budować sobie pewne oczekiwania wobec tekstu. Od tej pory staram się o tym pamiętać, śledząc reakcje czytelników – przy czym nie próbuję odgadnąć, co to znaczy pisać „jak kobieta” czy „jak mężczyzna”. Myślę, że zdaniu jest zupełnie obojętne, kto je wymyśla, ono chce tylko pasować do sąsiednich zdań…

Pozytywna reakcja to pewne niedopowiedzenie, gdy weźmie się pod uwagę, że Płomień zdobył  Główną Nagrodę Literacką im. Jerzego Żuławskiego oraz Zajdla. Życzę tylko takich zaskoczeń. A co do „czucia kobiety” w tekście, to ja tego zupełnie nie rozumiem. Znaczy się – domyślam się, skąd to może się brać, ale nie bardzo wiem, czemu w trakcie lektury ma to służyć. Zresztą zastanawiam się, czy takie myślenie przeszłoby test ślepej próby.

gidlia hordów

Pozwolę sobie wykorzystać powołany do życia byt zdaniowy i zapytam tak: czyje zdania Ciebie zachwycają? Innymi słowy: kogo literacko podziwiasz, kto Cię inspiruje?

To jest płynne, nie ma jednej takiej osoby – raczej w różnych okresach swojego życia napotykam różne autorki i autorów i okazuje się, że ich zdania są właśnie tymi, które akurat budzą mój zachwyt. Ostatnio taką osobą jest Marion James, wcześniej był to George Saundres, jeszcze przed nim Thomas Bernhard. Pamiętam, jak kilka lat temu zafascynowałam się Nicolasem Bouvierem i jego zdolnością umożliwiania czytelniczce doświadczania przedstawianego świata. Bouvier nie tyle opisuje – miejsca czy zdarzenia – ile pozwala uczestniczyć w tym, co tworzy, na jakimś głębszym poziomie niż zewnętrzny ogląd. W jego przypadku mam silne poczucie imersji w tekst, niektóre sceny z Oswajania świata pamiętam dobrze jeszcze dzisiaj, chociaż książkę czytałam z dekadę temu.

A która lub które powieści Jamesa Cię zachwyciły i czym?

Najbardziej podobała mi się Księga nocnych kobiet. Księga to opowieść o niewolnicach żyjących na Jamajce pod koniec XVIII wieku. Autorowi udało się zbudować bardzo przekonujące postaci kobiece, no i poradził sobie z tematem po mistrzowsku: ani nie etapował przemocą, ani nie zalał fabuły ckliwością. Powstał bardzo mocny tekst, który zostaje w pamięci długo po lekturze. Nadal się zastanawiam nad jedną z postaci drugoplanowych z tej książki, Isobel…

Nie byłbym sobą, gdybym nie zareagował na tak pozostawioną przynętę. Dlaczego Isobel nadal do myślenia Ci daje?

Najpierw odpycha i budzi obrzydzenie, później robi się tajemnicza, a na koniec, gdy jej tajemnica zostaje wyjaśniona – nadal odpycha, ale tym razem równocześnie wywołuje współczucie. Szczegółów nie chcę zdradzać, ale w sumie Isobel jest mroczną, wulgarną, przerażającą i niesamowitą postacią.

Brzmi rzeczywiście bardzo smakowicie. Nadeszła zaś pora na pytanie potencjalnie prowokacyjne, ale i odwołujące się do Twojej wcześniejszej wypowiedzi. Jak Ci się wydaje, dlaczego zauważalnie mniej kobiet pisze science fiction?

To wbrew pozorom jest dość trudne pytanie – przynajmniej dla mnie, bo ja fantastykę naukową piszę. I długo zastanawiałam się, jak na nie odpowiedzieć, żeby nie popaść w banał. Jednak wydaje mi się, że „mało autorek s-f” ma dość proste wyjaśnienie. To inny efekt tego samego zjawiska, które powodowało, że jeszcze ze dwie-trzy dekad temu stosunkowo mało kobiet zajmowało się naukami ścisłymi. Dziewczyny były socjalizowane do zdobywania innego wykształcenia, bardziej odpowiadającego przypisywanym im miękkim, relacyjnym czy opiekuńczym kompetencjom. S-f zaś nadal jest taką „politechniką literatury”. I nic dziwnego. Jak myślę o klasyce, to głównymi bohaterami kanonu są najczęściej chłopcy albo mężczyźni. Dziewczynom i kobietom dostawały się role kochanek, suk, femme fatale, w najlepszym wypadku sióstr. Zdarzało się też, że w ogóle nie trafiały na karty książki (np. świat Głosu Pana to świat bez kobiet). Nic dziwnego, że czytelniczki mogły się w takich opowieściach nie odnajdywać. W rezultacie nie pojawiała się pokusa, by z pomocą fantastyki naukowej opowiadać swoje historie.

runy hordów salik

Inna sprawa, że s-f bywa postrzegany przez wielu twórców tego nurtu jako bastion logicznego wnioskowania. W ich pojęciu o wartości fantastyki naukowej świadczy potencjał kontrfaktyczności opowieści: czyli jak daleko autor potrafi pociągnąć logiczne rozumowanie wynikające z przyjętych założeń początkowych dotyczących świata i fabuły. Taka fantastyka naukowa staje się odpowiednikiem literackiej „gry w szachy”, w której zwycięzcą zostaje ten, kto potrafi przewidzieć jak najwięcej ruchów naprzód. Opowieści o ludziach – czy też o relacjach – traktuje się zaś jako ciało obce dla s-fu, z zasady niepodlegające czy też nie w pełni podlegające logicznemu wnioskowaniu.

Fantastykę naukową pisano więc nie tyle o człowieku, ile o idei człowieka. Mam wrażenie, że takie podejście okazało się – ostatecznie – redukcyjne. Doprowadziło bowiem do wniosku (o ile pamiętam, taka myśl jest w Po piśmie), że kobiet nie interesuje fantastyka naukowa, ponieważ są bardziej skupione na relacjach. To przykład socjalizacji do nie pisania s-fu. U jej postawy kryje się założenie, że logiczne myślenie i zainteresowanie relacjami (czy szerzej sferą emocjonalną i społeczną człowieka) się wykluczają. Moim zdaniem to założenie jest nieprawdziwe, a w polskim wydaniu stanowi pokłosie fałszywego romantycznego przeciwstawienia „czucia i wiary” „szkiełku i oko”. W rzeczywistości „szkiełko i oko” nakierowane na „czucie” potrafią nam wiele powiedzieć o naszych emocjach i zachowaniach. I odwrotnie – emocje i odruchy sterują naszą logiką o wiele częściej, niż chcielibyśmy to przyznać.

Na szczęście pojawia się coraz więcej autorek s-f, a fantastyka naukowa staje się gatunkiem mieszczącym również kobiecie wizje świata, fabuły i przemyślenia. Z wielką dla niej korzyścią.

Różnorodność na pewno wyjdzie science fiction na korzyść. Ogólnie w Twojej odpowiedzi jest sporo „to unpack”, ale zacznę od tego, co piszesz na początku, czyli głównych bohater(k)ach kanonu. Które z literackich kobiet były dla Ciebie ważne? I jak bonusowo-popkulturowo: czy zadziałał na Ciebie efekt Scully?

Efekt Scully na mnie nie zadziałał, przynajmniej świadomie. Płeć bohaterów nigdy nie miała dla mnie specjalnego znaczenia. Nie było tak, że z automatu identyfikowałam się z bohaterkami, a z bohaterami już nie. Mogło tak być, mogło być zupełnie przeciwnie – to zależało od cech postaci i jej działań w wykreowanym świecie, nie zaś od jej płci.

Stąd mam kłopot z odpowiedzią na pytanie na ulubione bohaterki kanonu. Podobny bym miała, gdybyś zapytał mnie o ulubionych bohaterów. Dla mnie postaci istnieją w ramach fabuły i jeśli – jako dziecko – czytałam jakąś książkę po wielokroć, to dla jej fabuły, a nie postaci. Oczywiście pewne postaci się lubi i rozumie, inne zaś w ogóle nie pozostawiają po sobie śladu. Są też takie, za którymi nie chce się podążać, bo np. irytują.

Z rzeczy, jakie ostatnio czytałam, zapadła mi w pamięć jedna z bohaterek Dwie i pół duszy Justyny Hankus, Cyganka zakochana w dróżniku. Bardzo piękna postać, moja ulubiona w tej książce.

Rozumiem. Korzystając niecnie z tego, co napisałaś, zapytam więc inaczej: które książki czytałaś po wielokroć?

To zależy, w jakim wieku. W dzieciństwie, co chyba charakterystyczne dla tego okresu, często czytałam te same rzeczy na okrągło. Co do tytułów nie będzie tu zaskoczeń – uwielbiałam literaturę młodzieżową lat 80. i początku 90., np. Szkolny lud, Okulla i ja Niziurskiego czytałam chyba ze sto razy. Podobnie jak Trzech muszkieterów, których zresztą kocham do dzisiaj. W liceum katowałam bezlitośnie Dumę i uprzedzenie. To była pierwsza książka, jaką przeczytałam w oryginale, i gdy przy którejś iteracji przestałam się już potykać o nieznajome słówka, zachwyciła mnie precyzyjna, ironiczna fraza Austen. Lubię taką pewność pióra, zdania, które wyrażają dokładnie to, czego chce autorka. No i podobały mi się intelektualizm głównej bohaterki, jej spostrzegawczość, pewność siebie i rozsądek – cechy, które rzadko mają kobiety „napisane” przez mężczyzn.

Gdy byłam na studiach, odkryłam fantastykę naukową. Niby stało się to bardzo późno, ale jednak dokładnie w tym momencie, kiedy mogłam w pełni docenić, na jaki skarb natrafiłam. Najczęściej wracałam do Ubika i Gry Endera, które czytałam wiele, wiele, wiele razy.

Ciekawe, że teraz wracanie do książek zdarza mi się już znacznie rzadziej niż kiedyś. Uświadomiłam to sobie dopiero po Twoim pytaniu.

Ja w sumie mam tylko kilka książek, do których wracam i nie robię tego tak często. Jest to pewien paradoks – z czasem osoba czytająca powinna robić się bardziej wybredna, więc teoretycznie być bardziej skłonna do takich powrotów. Może nie dzieje się tak przez to, że jednocześnie z czasem poszerzają się horyzonty literackie? Ku przemyśleniu.

Jest jednak wśród tych książek powrotowych moich Gra Endera, która to może stać się przyczynkiem do kolejnego pytania. Orson Scott Card poglądy ma mocno konserwatywne i momentami zwyczajnie odpychające, ale kariery literackiej odmówić mu nie sposób. Zastanawiam się jednak, czy mógłby taką karierę zrobić, gdyby pisać zaczynał w epoce mediów społecznościowych? I z drugiej strony: jak Ty się czujesz z marketingową koniecznością takiej obecności?

Ważne pytania. Często zastanawiam się nad czymś podobnym: co by było, gdyby Lem pojawił się teraz? Przebiłby się czy wcześniej by się zniechęcił? Ile musiałby czekać na uznanie mainstreamu i czy w ogóle by się go doczekał?

Faktem jest, że obecnie w pewnym momencie pisarskiej kariery trzeba się zastanowić, na ile chcemy angażować się w media społecznościowe. Czyli – czy sami zajmujemy się promocją „własnej marki”, czy pozostawiamy te kwestie wydawnictwu, z którym współpracujemy. Osobiście wybrałam opcję drugą i to po bardzo krótkim namyśle. Podziwiam tych, którzy mają siłę i ochotę, by latami zbierać wokół siebie wielotysięczne grupy czytelników czy też fanów. Mnie na to zwyczajnie brakuje staminy. Mając do wyboru wymyślanie sceny do książki albo wymyślanie posta, zawsze będę wolała poświęcać czas i energię na to pierwsze. I właśnie tak robię, zamieniając się na długie okresy w całkowitą społecznościową abnegatkę. Wyrzucam sobie, że nie dbam nawet o swój profil na LinkedInie, co powinnam robić z powodów zawodowych. Ale nawet do tego nie potrafię się zmusić.

wściek salik

Ja się udzielam regularnie tylko na profilu bloga, ale nawet wtedy jest to aktywność może nie tyle bezosobowa, ale z wyłączeniem sfery prywatnej. Odsłaniam się tylko okołoksiążkowo. No i milczę w weekendy. Ale i tak na bloga większość osób trafia z Google’a… Jeśli zaś chodzi o te wielotysięczne grupy, to ja osobiście bałbym się ze względu na niebezpieczeństwa takich parasocjalnych relacji. Domyślam się, że mogą one być po części uzależniające, a i podatne na nadużycia.

A teraz pozwolę sobie zboczyć na teren może ciut zaskakujący, ale inspirowany lekturą Wścieku i zawartymi w nim nawiązaniami. Jaka są według Ciebie najlepiej napisane… gry komputerowe?

Najlepiej napisane w sensie scenariusza? Jeśli o to chodzi, wg mnie przełomowy był Wiedźmin 3. Tam po raz pierwszy historia wydała mi się miejscami nawet bardziej interesująca niż walki, rozwijanie postaci, etc. Wcześniej nie byłam w stanie zaangażować się w czytanie dialogów i śledzenie fabuły, ponieważ pierwsze wydawały mi się zawsze drętwe, a druga zawsze przewidywalna. Wiedźmin zmienił obie te rzeczy – i wyniósł erpegi na zupełnie inny poziom. Przynajmniej na moje nieprofesjonalne oko.

Jeśli zaś chodzi o klimat, ostatnio zachwycił mnie Elden Ring. I to mimo że jako graczka jestem wygodnicka i bez wstydu gram na poziomie łatwy albo normal, zaś w walkach preferuję tępe rąbanie wrogów bez silenia się na układanie zawiłych combosów, używanie mikstur czy specjalnych zdolności. W Elden Ring trzeba grać dokładnie na odwrót, a jednak to gra, z której lokacje zostały mi w głowie. Coś takiego mam tylko z Morrowindem – do dziś pamiętam uliczki Balmory. Ale może to też dlatego, że to pierwszy erpeg, jaki przeszłam. Pamiętam też stare spory, czy seria Elder Scrolls jest lepsza od Gothica. Do dziś lubię o tym rozmawiać.

Z grania gry wzięły się moje pierwsze książki, trylogia Doliny Mroku. Którejś jesieni doszłam do wniosku, że fabuły erpegów są jednak bardzo mało wciągające, postaci nudne, i że chciałabym czegoś więcej. Wcześniej już nosiłam się z myślą o pisaniu, ale nie miałam odwagi zacząć. I nie bardzo wiedziałam, jak się do tego zabrać. Erpegi podpowiedziały mi – po prostu opisz przygody i zrób to tak, jak chciałabyś przeczytać. No i się zaczęło.

A to Ci psikus… Wszystko przez te niecne gry! Jeśli zaś chodzi o Morrowind vs. Gothic, to dla mnie nie ma tu żadnych wątpliwości – ten pierwszy wygrywa w cuglach i spędziłem w nim dobre kilkadziesiąt godzin. Jeśli chodzi o opowieść wyłożoną niejako bezpośrednio, to dla mnie pierwszym olśnieniem był Planescape: Torment. Choć w nim rzeczywiście rozgrywka nie zachwycała. Jeśli zaś chodzi o historię „przemycaną”, to podobał mi się System Shock 2 i jego połączenie audiodzienników z odkrywaniem śladów.

płomień salik

Dość jednak o grach (choć już mnie kusiło, żeby się jeszcze rozpisać o God of War czy Hollow Knight) – skoro Wściek napomknąłem, to do Wścieku przejdę. Troszkę musiałem nakombinować, żeby nie zadać pytań, które zbyt wiele by straciły, ale póki co niech będzie tak: czy według Ciebie damy radę poradzić sobie z kryzysem klimatycznym bez kogoś na kształt Amy i spółki?

Oczywiście, że jesteśmy, szczególnie że Amy i spółka to rozwiązanie równocześnie mocno hipotetyczne i umiarkowanie pożądane. Pytanie brzmi, czy zdążymy to zrobić w jakimś rozsądnym czasie; czyli czy zdążymy wystarczająco spowolnić zmiany klimatyczne, zanim klimat nam się zupełnie nie rozhuśta. Uważam, że to możliwe. Ale gdybym miała prognozować, postawiłabym raczej na jakąś formę czy formy adaptacji – oby na bardziej sprawiedliwych warunkach niż wynikających wyłącznie z potencjału gospodarczego danego społeczeństwa.

Ja niestety wpadłem jakiś czas temu w pułapkę pesymistycznej wiedzy – im więcej słucham o tym, co się dzieje na świecie, tym mniej mam nadziei na zmiany. Słucham kilku podcastów, z których co chwila dowiaduje się o jakimś szkodliwym zjawisku i w większości przypadków są one w jakiś sposób związane ze zmianami klimatycznymi (ostatnio np. problem z niedoborem szczepionek na cholerę w południowej Afryce). To niemal jak z USA i problemami społecznymi, które w 90% (tak, tak – hiperbolizuję [ale tylko trochę]) wywodzą się z niewolnictwa.

Teraz zaś pytanie z gatunku problematycznego, bo zahaczającego o życie prywatne… ale anonimowo i pół żartem: czy spotkałaś w świecie naukowym jakiegoś Dagana czy jego choleryczna natura to kreacja czysto literacka?

W stu procentach kreacja podporządkowana wymogom fabularnym.

I wszystko jasne. Powoli do końca rozmowy zmierzając, mam jeszcze pytanie warsztatowe: jak bardzo pomogło Ci Twoje zaplecze popularno-naukowe? Jak wiele researchu musiałaś do niego dołożyć?

Bardziej niż pomogło, właściwie ustawiło mi ramy opowieści. W pracy codziennie stykam się z wiadomościami naukowymi, które są ciekawe, inspirujące, dające do myślenia – i zazwyczaj czerpię z tego pełnymi garściami. Jakiś nieznany fakt, oryginalny pomysł, ale też wyjaśnienia pewnych procesów: to wszystko na różne sposoby można wykorzystać w książce. Dodaję do tego oczywiście trochę researchu, choć niezbyt wiele. Staram się nie obciążać narracji infodumpami, ale np. pracować na języku, czyli przekładać pojęcia naukowe na język literacki.

Według mnie Wściek na infodumpy nie cierpi. Ale niech każdy sprawdzi sam.

ku gwiazdom salik

A tak na koniec sam pytanie popremierowo-promocyjne: rozkręca się sezon targowo-konwentowo – na których będzie można Cię spotkać?

W najbliższych miesiącach będę na Pyrkonie i na SkierConie.

✎﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏﹏

That’s all folks, jak to mawiał pewien prosiaczek animowany. Choć w zasadzie nie, to nie wszystko. Możecie przecież jeszcze w komentarzu zadawać pytania. Możecie w komentarzu podrzucać pomysły następnych rozmówczyń i rozmówców. Możecie w tych samych komentarzach dorzucić coś od siebie. Zaś w niecnych mediach społecznościowych (i społecznościach niemediowych też) możecie podzielić się tym wywiadem i w świat(ek) go puścić.

Coś Ci jeszcze powiem o czytaniu. Widzisz to? Za każdym razem jak to otwierasz, jesteś wolna. Wolność jest tutaj i nikt nie będzie wiedział, żeś wolna, tylko ty.
[Marlon James, Księga nocnych kobiet]